Jak żyć na śmieciówkach?
URSZULA • dawno temuJest kryzys i bieda z nędzą, więc pracodawcy kombinują, jak tu powrócić do metod przedkapitalistycznych i zatrudniać ludzi na najmniej korzystnych warunkach, a jednocześnie udawać, że z żadnym wyzyskiem nie ma to nic wspólnego. Pojawia się pytanie: jak żyć? No to już odpowiadam...
Pokolenie umów śmieciowych, Śmieciówki — wyzysk czy wybawienie?, Umowy śmieciowe to syf i syzyfowa praca! - krzyczą od jakiegoś czasu nagłówki wszystkich szanujących się polskich gazet. Wiadomo — jest kryzys i bieda z nędzą, więc pracodawcy kombinują, jak tu powrócić do metod przedkapitalistycznych i zatrudniać ludzi na najmniej korzystnych warunkach, a jednocześnie udawać, że z żadnym wyzyskiem nie ma to nic wspólnego. No bo do czego innego służą „śmieciówki”? Nawet stara poczciwa Wikipedia wyjaśnia to uroczo i z humorem: umowa śmieciowa to potoczne określenie umowy cywilnoprawnej zawartej pomiędzy pracodawcą a pracownikiem w celu ominięcia przepisów prawa pracy, a w szczególności uniknięcia zatrudnienia pracownika na podstawie umowy o pracę na czas nieokreślony. Tylko, że właśnie w tym miejscu pojawia się pytanie: jak żyć? No to już odpowiadam.
Od razu wiadomo, że ludzie bez własnego mieszkania w ogóle nie mogą żyć na umowach śmieciowych, tylko muszą umrzeć, poszukać byle jakiej pracy albo wyemigrować, bo żaden bank nie da im kredytu, nawet takiego malutkiego. Mogą więc pożegnać się z optymistyczną wizją ciasnego, ale własnego mieszkanka i koczować u rodziców w kuchni między kuchenką gazową a zmywarką.
Ludzie, którzy chcą mieć dzieci, też raczej nie powinni podejmować śmieciowego wyzwania. Po pierwsze — urodzić dziecko mogliby dopiero wtedy, kiedy rodzice już umrą i zwolnią mieszkanie, bo kołyska przecież nie zmieści się w kącie w kuchni. Po drugie — dziecko generuje koszty i to znaczne: pieluszki, zupki, grzechotki, comiesięczna wymiana wszystkich bucików i ubranek, wózki, łóżeczka i milion innych rzeczy. A życie na śmieciówkach wymaga przede wszystkim ograniczenia wydatków do minimum.
Jeżeli chcesz jadać cokolwiek innego niż nadmuchane bułki z Biedronki, jeździć czym innym niż 20-letni volkswagen polo, wyjeżdżać czasem na wakacje do Ustrzyk Dolnych, odkładać co miesiąc pieniądze do skarbonki na zestaw kosmetyków Chanel albo nowy model aparatu fotograficznego, zapomnij o śmieciówkach!
Umowy śmieciowe to również nie najlepsze rozwiązanie dla ludzi chorowitych. Na śmieciówkach nie wolno pod żadnym pozorem chorować! Nie wspominając już o takich drobnostkach, jak drogie tabletki i witaminy, takie rzeczy, jak ubezpieczenie zdrowotne na śmieciówkach zwyczajnie nie funkcjonuje. Jeżeli przydarzy nam się choroba na tyle ciężka, że spowoduje konieczność udania się do lekarza, albo co gorsza — do szpitala, każdy musi w swojej głowie rozważyć, czy nie lepiej od razu położyć się do grobu i ograniczyć generowanie kosztów. Nic więc dziwnego, że o oszczędzaniu na emeryturę na śmieciówkach w ogóle nie może być mowy — no bo jak tu myśleć o emeryturze, która zacznie nam przysługiwać za jakieś 30 lat, kiedy i tak z góry wiadomo, że wcześniej umrzemy z głodu albo na nieleczoną od lat chorobę.
Tak, tak, śmieciówki to sport dla prawdziwych twardzieli, taki życiowy obóz survivalowy, wojna na każdym kroku. Trzeba uzbroić się w kąt do mieszkania (i nie dać się z niego wyrzucić, mimo niezapłaconego czasem przez kilka miesięcy czynszu!), Biedronkę i tani lumpeks pod domem (co powoduje, że bilet miesięczny nie będzie już nam potrzebny, bo nie musimy ruszać się nigdzie dalej) oraz komórkę w taniej sieci, co znacznie ograniczy koszty codziennych wielogodzinnych telefonów w sprawie zaległych przelewów. Bo sekret życia na śmieciówkach polega na tym, że nawet jeżeli na naszym koncie akurat znajdują się jakieś pieniądze, to nigdy nie wiadomo, kiedy znajdą się na nim kolejne, dlatego lepiej zawczasu jeść obierki od ziemniaków i wyciągać z każdego napotkanego kosza na śmieci nie do końca porwane rajstopy, żeby tych pieniędzy starczyło na dłużej.
Nie wiadomo, czy będą pieniądze, nie wiadomo, czy będą zlecenia, nie wiadomo, czy będzie jedzenie — życie na śmieciówkach jest wredne i pozbawione poczucia bezpieczeństwa, co nie znaczy, że po jakimś czasie nie można się do niego przyzwyczaić (w końcu ludzie przyzwyczajali się nawet do życia w obozie). Z czasem zaczyna się — niczym mistrz buddyjski medytujący podczas sztormu, burzy i zawieruchy — dostrzegać w takim życiu jakiś schemat. Po pierwsze — jeżeli naprawdę pracujemy, zamiast jeść chipsy i całymi dniami oglądać seriale i jeżeli nie podpisaliśmy naszej śmieciówki z bandą oszustów o sercach z lodu, to te pieniądze w końcu się pojawią. Może być tak, że przez trzy miesiące na konto nie spłynie zupełnie nic i będziemy musieli codziennie brodzić po kolana w śniegu idąc na obiad do mamy na drugi koniec miasta, ale za to potem nagle w ciągu jednego tygodnia na koncie znajdzie się równowartość trzech średnich krajowych pensji. Po drugie — nawet w najczarniejszych momentach nędzy, kiedy wydaje nam się, że tym razem już na pewno umrzemy z głodu, zawsze jakimś cudownym zrządzeniem pojawia się niespodziewana wypłata, premia, zwrot podatku, prezent od babci na dzień dziecka albo spadek po nigdy niewidzianej krewnej, który w ostatniej chwili powstrzymuje osuwający się powoli na naszą szyję topór i pozwala nam w miarę godnie przetrwać najtrudniejsze chwile.
I czasem zdarza się ten piękny mały moment w czarnej jak smoła śmieciowej codzienności, kiedy myślimy: „Do diabła z tym wszystkim!” i zamiast zrobić w Biedronce zakupy na nadchodzący tydzień, kupujemy sobie kawę w Starbuniu i spodnie w HM-ie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze