Fucha
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWykonuję fuchy, odkąd pamiętam. Żyjemy przecież w kraju, gdzie każdy wydaje więcej, niż zarabia, pieniądze z wypłaty kończą się najpóźniej dwudziestego. Cała szara strefa nie zasadza się na lewych etatach, lecz właśnie na fuchach rozlicznych, zlecanych naprzemiennie przez rozmaitych inwestorów.
W starym i od dawna nieśpiesznym kawale małżonek, zgarbiony nad krzyżówką, zapytuje swojej ślubnej:
— Popłatne, uczciwe zajęcie, pięć liter?
— Fucha – rzecze żona bez wahania. A przecież powinna odpowiedzieć praca.
Niegdyś miałem taką zabawę. Natknąwszy się na obcokrajowca próbowałem wytłumaczyć mu, co fucha właściwie oznacza. Zwracam uwagę, że to słowo nie znajduje odpowiednika w żadnym znanym mi języku (fakt, lista to niezbyt długaśna). Na różne sposoby naświetlałem mnogość jego znaczeń, stawiałem w słusznej opozycji do pracy i wolontariatu, a ponieważ nikt nie mógł nic pojąć z tej mojej paplaniny, wchodziłem w sferę komentarzy o charakterze ogólnym, a mającym naświetlić przybyszowi warunki życia w naszym pięknym kraju.
Z pewnym rozczarowaniem muszę stwierdzić, że nawet polskie słowniki mają pewne trudności ze zdefiniowaniem tego terminu. Słownik języka polskiego wydrukowany nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN podaje dwa znaczenia, oba zresztą niewłaściwe: praca wykonywana nielegalnie, ewentualnie niedbałe wykonanie czegoś. Z kolei Miejski słownik slangu i mowy potocznej utożsamia termin po prostu z pracą. Znów nieprawidłowo. Żadnych ambicji naukowych nie posiadam, niemniej zaproponuję swoją definicję; fucha jest zajęciem o charakterze dorywczym, nieregularnym, dobrze płatnym.
Wykonuję fuchy, odkąd pamiętam, co niebywale jednoczy mnie ze społeczeństwem. Żyjemy przecież w kraju, gdzie każdy wydaje więcej, niż zarabia, pieniądze z wypłaty kończą się najpóźniej dwudziestego, a jednak mało kto umiera z głodu, że o popitce do gorzałeczki nie wspomnę. Cała szara strefa, o której tyle słyszymy, nie zasadza się, w gruncie rzeczy, na lewych etatach, lecz właśnie na fuchach rozlicznych, zlecanych naprzemiennie przez rozmaitych inwestorów. Tu niestety się odklejam, fuchy me wszelkie są udokumentowane przed złowrogą skarbówką, na moje własne nieszczęście. Wszystko cudownie się kręci przez okrągły roczek, a potem, bach, na wiosnę przychodzi kilkadziesiąt pitów, których liczyć nie ma komu, zresztą, tak naprawdę są niepoliczalne. Wiem to, odkąd spojrzałem w zrozpaczone oczy urzędniczki, przynosząc jej korektę zeznania rocznego.
Przygodę z fuchą rozpocząłem dość wcześnie, gdyż w zamierzchłym ogólniaku, przynajmniej trzydzieści kilogramów temu. Była to fucha niesłychanie barwna a zarazem popłatna – za godzinę pracy dostawałem dziesięć złotych na łapę, kwotę znaczącą jak na szesnastolatka w połowie lat dziewięćdziesiątych. Żeby było jeszcze lepiej, moje zadanie właściwie nie miało końca. Musiałem dokonać selekcji, podziału tematycznego i przedmiotowego oraz spisać w fiszkach ogrom spuścizny polskiego podziemia antykomunistycznego z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Były tam tony bibuły, znaczki, ulotki, samizdaty i książki wypuszczane w drugim obiegu. Na nastolatku robiło to gigantyczne wrażenie. Większość materiałów stanowiły fotografie z manifestacji patriotycznych, zrobione już po roku 1989. Ciśnięto je w wielkie pudło bez żadnego opisu, a ja stanąłem przed trudnym zadaniem poskładania ich w jakimkolwiek porządku. Jak to uczynić, skoro na każdym zdjęciu była banda starców w mundurach, z orderami, pod flagą biało-czerwoną? Rozpoznawałem po fasadzie kościołów i kształtach nosów co bardziej charakterystycznych kombatantów. Robota szła jednak opornie i gdyby mnie nie wyrzucono, wykonywałbym ją do dzisiaj.
Później przyszło wiele innych fuch, fuszek, fuszysk, oraz wynikająca z ich uprawiania gospodarka cudów, o której wielokrotnie tutaj wspominałem. Uprawiałem malarstwo płotowo-siatkowe, czyszczenie mebli w ługu pozostawiło niezatarte ślady na moim ciele i nie tylko, ganiałem z ankietami tylko po to, żeby awansować a następnie zostać wyrzuconym, a nawet organizowałem przedstawienia profilaktyczne przeciwko spożywaniu alkoholu, dzięki czemu otworzył się przede mną świat burbonów, likierów i whisky. Następnie chwyciłem za pióro i jego się trzymam, choć woda zalewa oczy.
Moje doświadczenia, choć całkiem bogate, przy dorobku kolegów wyglądają jak zagłodzony krewny. Fucha jako zjawisko, jako krzywa wyznaczająca zasady funkcjonowania w Polsce, obciążona jest dwoma paradoksami. Pierwszy zasadza się na przymusie, to znaczy, każdy zazwyczaj skłania się ku zajęciu, do którego nie nadaje się w najmniejszym stopniu, żeby wymienić tylko wściekłego ochleja organizującego sztuki chwalące abstynencję. Bywa i lepiej. Mój przyjaciel szczery, żyjący głównie z handlu szemranego w internecie, dwa razy do roku zyskiwał fuchę na kiermaszu świątecznym. Aby uściślić, kiermasz odbywał się z okazji Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, w ofercie znajdowały się kolędy i pieśni religijne ze wskazaniem na dorobek wokalny Papieża-Polaka, tymczasem mój przyjaciel jest deklarowanym czcicielem diabła, jednym z najstarszych krakowskich metali, do tego wytatuowanym po szyję w najróżniejsze demoniczne istoty. Stał tak sobie, okutany szalikiem, w skórzanych spodniach i z zapałem polecał pieśni święte, chyba, że ktoś nie chciał – wówczas sprzedawał Behemotha spod lady.
Ten rodzaj paradoksu wynika oczywiście z okazjonalności fuchy. Gdyby tę okazjonalność zastąpić powtarzalnością, mielibyśmy do czynienia z pracą. I tu mamy do czynienia z paradoksem numer dwa, którego ja doświadczam, szczęśliwie lub nieszczęśliwie. Wierzę, że nie jestem samotny w tej szczególnej przygodzie.
Praca na pełen etat nigdy mi się nie zdarzyła. Raz, przez pół roku miałem połówkę takowego, którą w całości przetraciłem na oglądanie sieci i narzekanie na świat cały z bezzębnym współpracującym. Nie prowadziłem firmy. Nie trafiłem do wolontariatu. Całe moje życie polegało na zbieraniu kolejnych fuch, mniej czy też bardziej poważnych. Bywa i tak, że fucha jest poważniejsza od jakiejkolwiek pracy.
Jeśli liczyć szkołę średnią, daje to lat piętnaście z fuchą dzień w dzień.Jaki z tego wniosek?
Ano, wskutek powtarzalności najróżniejszych czynności, fuchy rozmaite skleiły się w pracę. Najprawdziwszą. Ja pracuję. Jak każdy. Niesamowite.
Zastanawiam się, co teraz powinienem z tym faktem zrobić. Myśl, że przestałem żyć z fuch i jestem człowiekiem pracującym w pełnym wymiarze, wydaje się nie do zniesienia. Co teraz? Nie widzę innego wyjścia, jak wszystkie fuchy skomasować w jedną, co pracą się staje, a następnie, niezwłocznie nabrać wiele kolejnych fuch. Mogą być nisko płatne. Wówczas uratowany zostanie porządek rzeczy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze