Ze wsi do miasta
MONIKA BOŁTRYK • dawno temuCała Polska śledzi losy Pauliny Papierskiej, zwyciężczyni pierwszej edycji Top Model, dziewczyny z małego Zbąszynka, która próbuje odnaleźć się w realiach dużego miasta. Przyszła gwiazda show biznesu nie ukrywa, jak dużym wyzwaniem jest dla niej pokonanie kompleksów dziewczyny z małego miasteczka i zmiana trybu życia. W poszukiwaniu lepszej przyszłości z prowincji do większych miast wyjeżdżają setki młodych kobiet. Jak sobie radzą?
Cała Polska śledzi losy Pauliny Papierskiej, zwyciężczyni pierwszej edycji Top Model, dziewczyny z małego Zbąszynka, która próbuje odnaleźć się w realiach dużego miasta. Przyszła gwiazda show biznesu nie ukrywa, jak dużym wyzwaniem jest dla niej pokonanie kompleksów dziewczyny z małego miasteczka i zmiana trybu życia. W poszukiwaniu lepszej przyszłości z prowincji do większych miast wyjeżdżają setki młodych kobiet. Jak sobie radzą?
Karolina (24 lata, ekspedientka z Wrocławia):
— Skończyłam technikum handlowe. W swojej wsi pracowałam w sklepie spożywczym. Mieszkają tam sami starzy ludzie i alkoholicy. Koleżanka namówiła mnie, żebym wyjechała do Wrocławia. Bałam się, że nie dam sobie rady, duże miasta mnie przytłaczają. Pamiętam, że wysiadłam na dworcu i nawet nie wiedziałam, w którą stronę iść. Wstydziłam się zapytać, żeby nie pomyśleli, że jestem ze wsi i nie umiem się odnaleźć. Chodziłam koło dworca, aż zaniepokojona koleżanka zadzwoniła do mnie, żeby dowiedzieć się, dlaczego mnie nie ma. Kiedy w końcu dojechałam do wynajętego mieszkania, daleko od centrum, siedziałam sama, w obcym pokoju, gdzie nic nie było moje i płakałam.
Pracuję w sklepie, tyle, że większym i za nieco większe pieniądze. Moje życie nie zmieniło się na lepsze. Wracam często po 22.00, muszę dojechać do domu, co zajmuje mi aż 40 minut. Nawet gdy kończę pracę wcześniej, to jestem taka zmęczona, że padam i śpię. Mam dużo nauki. Tęsknię za czystym powietrzem, spacerami po lesie. Ale siedzę tutaj, bo mam jakieś perspektywy. Studiuję zaocznie ekonomię, żeby nie pracować całe życie za ladą, za marne grosze. Żyję nadzieją na lepszy los. Moja rodzinna miejscowość jest piękna, ale tam można tylko się zestarzeć.
Może kiedyś będzie mnie stać, żeby otworzyć własny sklep, najlepiej gdzieś poza dużym miastem. Nie chcę startować w wyścigu szczurów, nie marzy mi się praca w dużej korporacji. Chodzę do kościoła, modlę się o to, żeby mi się w życiu udało, żeby mieć zdrowie, skończyć studia, znaleźć lepszą pracę.
Maria (36 lat, kierowniczka w korporacji, z Warszawy):
— W moim niewielkim rodzinnym mieście ludzie żyją serialami telewizyjnymi i plotkami z życia sąsiadów. Odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć, czyli gdzieś od czasów szkoły podstawowej, wiedziałam, że muszę wyrwać się z tej dziury, że nic dobrego mnie tu nie czeka. Pamiętam, jak kiedyś z koleżanką poszłyśmy na wagary, wsiadłyśmy i pojechałyśmy do oddalonej o jakieś 150 km Warszawy. Było zimno, nie wiedziałyśmy gdzie iść i co robić. Połaziłyśmy trochę po starówce, po sklepach. Ona powiedziała, że nic ciekawego tu nie ma, że tylko zgubić się łatwo, że ona woli nasze miasto. A ja wiedziałam, że jeszcze tu wrócę. W domu dostałam lanie, bo inna koleżanka zaszła po lekcjach, żeby dowiedzieć się, czy jestem chora i wydało się, że nie byłam w szkole.
Uczyłam się, wiedziałam, że dobrze zdana matura i indeks warszawskiej uczelni to moja przyszłość. Miałam same piątki na maturze. Rodzice marudzili, że nie mają pieniędzy, żeby mnie posłać na studia, że może na razie pójdę do studium w rodzinnym miasteczku, ale obiecałam, że możliwie szybko się usamodzielnię. Wzięłam jeden komplet pościeli i kubek. Z takim wyposażeniem wystartowałam w samodzielne życie.
Mieszkałam w akademiku, gdzie każdy jest skądś, w mieście, gdzie warszawiacy to margines. Nie miałam kompleksów, byłam w takiej samej sytuacji, jak większość moich znajomych. Jeździli do domu po słoiki, ja nie chciałam, wolałam dorabiać w telemarketingu. Zresztą już na drugim roku nie brałam pieniędzy od rodziców. Nawet w chwilach, kiedy nie miałam co jeść, nie przyszła mi do głowy myśl, czy wrócić do swojego rodzinnego miasta.
Nauka była dla mnie jedyną przepustką do lepszego życia, jeszcze na studiach dostałam się na staż do dużej firmy. Kiedy skończyłam zarządzanie i prawo zostałam w niej trzy lata. Przeniosłam się, jak pojawiła się perspektywa kierowniczego stanowiska. Po pięciu latach pracy kupiłam sobie mieszkanie, na kredyt, ale było mnie na to stać. Nie oszczędzam. Ciężko pracuję, ale wiem po co. Moje koleżanki z liceum, które nie wyjechały, dawno już wyszły za mąż i mają dzieci. Nie zazdroszczę im. Odłożyłam plany związane z rodziną na później, a może długo nie spotkałam właściwego mężczyzny. Ale niedługo wychodzę za mąż. I wiem, że świat przed nami stoi otworem.
Zofia (29 lat, anglistka z Warszawy):
— Wracam do siebie, decyzja jest już podjęta. W Warszawie jestem tylko trybikiem w maszynie, która wcześniej, czy później przemiele mnie i wypluje. Koleżanki z mojej niewielkiej mieściny oglądają kolorowe gazety plotkarskie, są przekonane, że życie w Warszawie właśnie tak wygląda. Pytają mnie, czy chodzę na bankiety i rauty, czy znam Jacykowa i Rusin, czy widziałam na ulicy tych wszystkich sławnych ludzi. Nie widziałam, bo nie mam kiedy zobaczyć. Jestem tłumaczką angielskiego w dużej korporacji, pracuję w dziale handlu zagranicznego. Czasami po pracy jestem tak zmęczona, że nawet gdyby jakaś gwiazda nadepnęła mi na nogę, to mogłabym jej nie poznać. Kiedy mówię im, że dużo pracuję, bo tutaj wszystko jest drogie, nie mają o tym żadnego wyobrażenia, bo one pracują w urzędach i lokalnych firmach, albo zajmują się dziećmi. Nikt im nie każe zostawać po godzinach, nie wiedzą, co to znaczy nie mieć kiedy zjeść.
Warszawa to nie mój świat. Może gdybym nie spróbowała, marzyłabym o życiu w dużym mieście. Dziś nie marzę, razem z moim chłopakiem wracamy do korzeni. On też pochodzi z niedużego miasta. Zamieszkamy w domu, który odziedziczył po dziadkach, z wielkim sadem, gdzie będziemy mieli czas przesiadywać. Chcemy mieć dzieci, które będą miały mamę i tatę, a nie stado nianiek, kupę zajęć pozalekcyjnych i nieobecnych rodziców. Takie są moje wyobrażenia o szczęśliwym życiu i nie ma w nich pracy po 10–12 godzin, ani snobistycznego życia dużego miasta.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze