Kiedy na dworze skwar leje się z nieba, a słońce mocno przypieka, chętnie sięgam po preparaty regenerujące do włosów – moje delikatne owłosienie, mimo że nie potraktowane niszczącymi zabiegami fryzjerskimi i mimo ochrony UV, staje się jaśniejsze i bardziej sianowate… Niedawno w moje ręce wpadł olejek Silky marki Kallos.
Nieciekawa wizualnie plastikowa buteleczka z rozpylaczem (80 ml) zawiera dwufazowy (niebiesko–żółty) olejek regeneracyjny, który oprócz swych właściwości odbudowujących zniszczone i suche włosy, ma ułatwiać rozczesywanie, nadawać gładkość, jedwabistość i blask.
Dozownik jest naprawdę bardzo udany - nie chlapie wielkimi strumieniami kosmetyku, a tworzy przyjemną mgiełkę, którą można równomiernie opryskać włosy. Nawet, gdy buteleczkę trzyma się „do góry nogami”.
Zapach… No cóż – zupełnie subiektywna kwestia. Mnie się podoba jedynie „pierwsza faza” – taki delikatny, przy sporej dawce dobrej woli można nazwać go „cytrusopodobnym”. Niestety po chwili przebija się przezeń jakaś męcząca, chemiczna nuta.
Zawsze jest pewien problem z tego typu preparatami: dasz za mało – zero efektu, dasz ciut za dużo – masz tłusty hełm na głowie. Ten olejek różni się tym, że ilekolwiek bym go nie zaaplikowała (czy na suche, czy na mokre włosy), moja fryzura za góra godzinę wygląda, jakbym omijała łazienkę szerokim łukiem… Smutne, oklapnięte strąki zwisające z czerepu. Gdzie ten blask, gdzie ta jedwabistość?
Wszelkie próby zmiany „techniki” aplikacji kończyły się tym samym. Wniosek jest jeden - moje włosy nie pokochały tego specyfiku i tyle.
Producent | Kallos |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja włosów |
Rodzaj | Olejki |
Przybliżona cena | 11.00 PLN |