Okropnie frustrującym procederem staje się nagminne podrabianie markowych produktów. Dlaczego poruszam ten temat? Otóż padłam ofiarą takiej nieuczciwości właśnie w przypadku tego produktu. Ale może się mylę i ten tusz po prostu ma taką nature?
Więc w czym rzecz. Tusz został zakupiony w przyzwoitej, niedużej drogerii, w której zaopatruje się od czasu do czasu w produkty tego typu. Zatem miejsce powinno być bezpieczne z tego punktu widzenia, nie było to ani tagrowisko, ani żaden kiermasz czy wyprzedaż.
Tusz był oryginalnie zapakowany, wraz z kartonikiem z tłoczonymi napisami –według mnie rzecz raczej nie do podrobienia i podobno tylko L’Oreal tak pakuje swoje produkty. Lecz po rozpakowaniu okazało się, że oprawka tuszu jest wykonana z lichej jakości plastiku, lekkiego i wręcz szeleszczącego w dłoniach. Na takie detale można przymknąć oko, choć do tej pory używałam Architect’a i oprawka była wykonana z naprawdę porządnie a tusz był świetny (zakupiony w tym samym miejscu!).
Przy pierwszym użyciu miałam wrażenie jakby cała zawartość tuszu była na szczoteczce, przy czym tusz był strasznie gęsty i już na szczoteczce miał grudki. Po pomalowaniu rzęs wyglądałam jakbym sobie coś przykleiła do oka – same grudki, nierozdzielone rzęsy – paskudztwo. Zatem swoją starą metodą dodałam kilka kropelek wody destylowanej – konsystencja tuszu mocno się poprawiła, choć jej stan był zaledwie zadowalający. Postanowiłam zmyć papkę z rzęs i spróbować jeszcze raz – i tu kolejny problem – tusz nie chciał się zmyć, zachowywał się jak wodoodporny chociaż wcale nie był (wersja wodoodporna ma niebieską oprawkę)! Nawet przy użyciu dość tłustego mleczka i długiego szorowania pozostały mi „podbite oczy”, dopiero oliwka dla dzieci jakoś rozwiązała problem (ale odradzam takich radykalnych metod, gdyż jest to naprawdę ostateczność). Po uporaniu się z tym wszystkim i doprowadzeniu twarzy do stanu wyjściowego, absolutnie odechciało mi się kolejnych prób, gdyż nawet wiadro wody nie uczyniłoby tego tuszu lepszym, czy łatwiej zmywalnym. Tusz oczywiście już pierwszego dnia wylądował w koszu.
Nie będę już rozwodzić się nad tym, że nie wywołał żadnych uczuleń, bo u kogoś z wrażliwszymi oczami pewnie by się coś działo. I przemilczę też ciekawy kształt opakowania, zawierającego zaledwie 7 ml (choć może „na szczęście” dla pań bardziej zdesperowanych).
Mam jeszcze jedno drobne podejrzenie, dotyczące działalności całej firmy L’Oreal, bo zaobserwowałam to także w przypadku innych kosmetyków. Otóż przypuszczam, że firma produkuje dwa różne wypusty kosmetyków: „wersje A”, taką jak mój Architect, świetnie wykonaną i bardzo dobrej jakości, na bogaty rynek zagraniczny lub do drogich perfumerii. I „wersje B”, czyli kosmetyki robione masowo, niskim kosztem, do sprzedaży w hipermarketach i hurtowo po dużo niższej cenie (tak jak mój Intensifique, chociaż cena wcale nie była niższa). Jak myślicie, czy taka teoria może być słuszna? Bo moje obserwacje właśnie do tego prowadzą.