Producent nie bawi się w poetyckie opisy, stawia na matematykę: dzięki zastosowaniu białej bazy rzęsy mają się wydłużyć i podkręcić o 50% bardziej w stosunku do punktu wyjścia, a czarny tusz ma pogrubić rzęsy 15 razy. Gdyby to była prawda, po zastosowaniu tego tuszu zamiast rzęs pojawiałby się czarny, gęsty, wygięty płot z włosów sklejonych tuszem. Ale oczywiście nic podobnego nie ma miejsca. W zasadzie to dobrze, ale po co w takim razie zachwalać, że ten tusz działa w pewien sposób, jeśli to nieprawda?
Prawdziwe działanie tuszu jest tak niepozorne, szczególnie na tle szumnych obietnic, że prawie może odpowiadać zwolenniczkom naprawdę delikatnie działających maskar. Rzęsy zyskują nieco na kształcie, ale nie ma mowy o spektakularnym wygięciu 50% mocniej, niż Natura dała. Trudno to ocenić, ale powiedzmy, że jest 10% podkręcenia. Wydłużenie – też może o 10%, ale to tylko przy skrupulatnym nałożeniu bazy. Sam tusz niewiele już robi – poza nadaniem koloru rzęsom i bazie na nic. Nie pogrubia w sposób zauważalny.
Biało-czerwone opakowanie jest tak niewygodne, jak tylko może – z jednej strony znajduje się końcówka z bazą, z drugiej, z tuszem. Szczoteczki umieszczone są w części centralnej – odwrotnie, niż można byłoby się spodziewać. W dodatku końcówki wyjmuje się nie przez odkręcanie, ale przez energiczne szarpnięcie. Co było złego w klasycznym opakowaniu z odkręcanymi szczoteczkami?
Ten tusz mi się nie podoba. Obietnice producenta są zupełnie niewiarygodne i wiadomo, że tusz ich nie spełni, osiągnięty efekt można z powodzeniem uzyskać zwykłym tuszem, bez dodatkowej bazy, a nieintuicyjne opakowanie to kolejny powód, żeby tego tuszu nie kupować.