Punkt G – punkt placebo
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuMiał być mityczną bramą do raju. Wystarczyło odpowiednio głęboko włożyć palec do kobiecej pochwy. Przez sześćdziesiąt lat kobiety i mężczyźni poszukiwali osławionego punktu G, doświadczając głębokiego rozczarowania, gdy mimo prób się nie udawało. Właśnie ogłoszono, że punkt G nie istnieje. Uf! Co za ulga.
Historia wiedzy o kobiecym orgazmie jest bardzo interesująca. W roku 1859 roku pewien francuski lekarz, Pierre Briquet, w swoim traktacie o histerii zauważył, że to pieszczoty łechtaczki są u kobiet źródłem rozkoszy. Nie minęło dwadzieścia lat, a inny lekarz, Zambaco, zaczął doradzać władzom Francji wypalanie kobietom łechtaczek rozżarzonym żelazem – by zapobiec demoralizacji. W roku 1950 Alfred Charles Kinsey opublikował wyniki badań nad seksualnością kobiet; w tym samym roku świat usłyszał po raz pierwszy o słynnym punkcie G. Piętnaście lat później Masters i Johnson ogłosili, że kobieta może osiągać orgazm wielokrotny. W roku 2009 poddano w wątpliwość istnienie punktu G…
„Słownik Encyklopedyczny Miłość i Seks” (Wydawnictwo Europa. Lew Starowicz) wyjaśnia: Gräfenberga punkt – mały obszar znajdujący się u części kobiet na przedniej ściance pochwy, opisany przez niemieckiego ginekologa Gräfenberga w 1950 r. Jego pobudzenie ułatwia osiąganie orgazmu.
I tyle. Kilka suchych zdań o rzekomym fragmencie ciała, przez które miliony kobiet od blisko sześćdziesięciu lat poszukują w sobie mitycznego guziczka, dzięki któremu można osiągnąć raj na ziemi. Blisko sześćdziesiąt lat, w ciągu których mężczyźni na całym świecie wyginają palce i penisy według wskazówek różnych specjalistów… i co? I nic. Właśnie grupa naukowców z Wielkiej Brytanii ogłosiła, iż punkt G nie istnieje. Albo, mówiąc inaczej, jest bardzo subiektywny i – jeśli w ogóle istnieje – mają go tylko niektóre kobiety.
Seksuologowie twierdzą, że im więcej rodzajów orgazmu (teoretycznie) może mieć kobieta, tym bardziej wśród pacjentek rośnie frustracja i poczucie nieadekwatności. Każda z nas chciałaby mieć przecież nieludzkie, filmowe orgazmy na wszystkich poziomach istnienia: orgazmy z penetracją, bez penetracji, z wytryskiem i bez, orgazmy bezdotykowe, a nawet orgazmy psychiczne (coitus reservatus). Rozmaici spece doradzają, jak dotykać kobietę, żeby ta straciła zmysły. Z gazet uśmiechają się do nas spełnione seksualnie gwiazdy filmowe i nie tylko filmowe, zapewniające na łamach o swoich orgazmach na skalę wszechświata. Ogromny przemysł produkujący rozmaite seksualne gadżety oferuje tysiące zabawek, którymi rzekomo można zaprowadzić każdą kobietę na szczyt szczytów. Seksperci zapewniają, że wystarczy odpowiednio głęboko włożyć zagięty palec w kobietę, żeby ta straciła zmysły: podają liczby (w centymetrach), zalecają odpowiednią siłę nacisku. Wszystkie te opisy sprawiają, że człowiek czuje się jak półtusza z mięsnego, składająca się z mięśni, tkanek, żył, splotów nerwowych i czego tam jeszcze…
Nasuwa się tylko jedno pytanie: skoro osiągniecie niebiańskiego orgazmu jest takie łatwe, dlaczego blisko połowa Amerykanek uważa, że ma problemy ze swoim życiem seksualnym (w Polsce nie mamy takich badań)?
Tymczasem prawda o kobiecym orgazmie zdaje się być prosta: mieszka on sobie w kobiecej głowie. Profesor seksuologii Stephanie A. Sanders z amerykańskiego Instytutu Kinseya przebadała szczegółowo tysiące kobiet i uznała, że kobiece problemy z seksem (w tym i z orgazmem) mają swoje źródło w życiu emocjonalnym: kobietom nie chodzi o ciało, ale o emocje. Badane przez profesor Sanders Amerykanki przyznają, że ich największą bolączką jest brak ochoty na seks i zanik pożądania. Skarżą się na chroniczne zmęczenie, nadmiar obowiązków, niską samoocenę i oziębłość emocjonalną partnerów, na brak czułości i gry wstępnej. Dodatkowo czują się też przytłoczone obowiązkiem zwieńczenia seksualnego aktu porażającym orgazmem.
Zdaje się więc, że nie ma żadnego znaczenia, czy punkt G istnieje, czy nie – chodzi o coś zupełnie innego: nie o technikę, ale o uczucia. Potwierdza to profesor Sanders mówiąc, że badane przez nią kobiety podniecały się na tych filmach erotycznych, na których bohaterów łączyła jakaś więź. I nie chodziło wcale o to, żeby film skończył się ślubem pary, która właśnie przed chwilą kotłowała się na tapczanie, ale o to, żeby ludzie nie uprawiali ze sobą seksu bez emocji, jak roboty.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie dowiemy się niebawem, iż kobiecy orgazm nie istnieje wcale. Albo – że taki na przykład papież nie potępi kobiecej rozkoszy i nie zdelegalizuje seksu. Nigdy nic nie wiadomo, bo, jak widać, na temat kobiecego orgazmu najwięcej dotychczas mieli do powiedzenia mężczyźni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze