Jak zostać hipochondrykiem?
URSZULA • dawno temuHipochondrycy budzą nasz śmiech i pożałowanie. Nie wyjdzie taki na spacer zimą, bo zmarznie i się przeziębi, nie poda ci ręki, bo być może na niej czyhają groźne zarazki przenoszące nieuleczalne choroby, a w samotne zimowe wieczory, zamiast oglądać jakiś miły film o tym, że dobro zwycięża, po raz setny wpisuje w Google hasła: objawy raka skóry albo czy można umrzeć na zapalenie płuc? Skąd się tacy biorą?
Hipochondrycy budzą nasz śmiech i pożałowanie. Nie wyjdzie taki na spacer zimą, bo zmarznie i się przeziębi, nie poda ci ręki, bo być może na niej czyhają groźne zarazki przenoszące nieuleczalne choroby, a w samotne zimowe wieczory, zamiast oglądać jakiś miły film o tym, że dobro zwycięża, po raz setny wpisuje w Google hasła: objawy raka skóry albo czy można umrzeć na zapalenie płuc? Skąd się tacy biorą?
Podobno hipochondria to choroba psychiczna, która polega na tak dużym zaabsorbowaniu swoim stanem zdrowotnym, że zawsze można dopatrzyć się w nim jakichś poważnych uchybień, mimo iż obiektywnie nie ma ku temu żadnych podstaw. Zanim pomyślicie, że hipochondrykami zostają wyłącznie jacyś wariaci z kosmosu, którzy nie mają pracy ani życia, więc zostaje im tylko intensywne zastanawianie się nad stanem swojego zdrowia, śpieszę z wyjaśnieniem, że wcale nie — hipochondrykiem może zostać każdy. Bo sama właśnie jestem na etapie, kiedy zastanawiam się, czy już zostałam hipochondryczką, czy jeszcze jest dla mnie jakiś ratunek.
Zaczęło się jak zwykle niewinnie — od tego, że mama/babcia/koleżanka spytała, kiedy ostatnio robiłam sobie badanie krwi. Badanie krwi? — nie mogłam sobie przypomnieć. Takie badanie to jednak niezbyt przyjemna sprawa, a ja od dziecka starałam się raczej unikać igieł, z czego wynikły same bardzo dobre rzeczy, między innymi niechęć do narkotyków. Jednak kiedy odpowiedziałam, że nigdy nie miałam takiej potrzeby, ponieważ generalnie czuję się dobrze i nie choruję, nawet się nie przeziębiam, to trochę jednak piekło się rozpętało. Że no jak to, że to nieodpowiedzialne, że trzeba dbać o zdrowie, zwłaszcza w moim wieku, robić okresowo rozliczne badania, żeby zdusić wszystkie złe choróbska w zalążku czy też w wirusie. Niespecjalnie się tym wszystkim przejęłam, ale ziarno zostało zasiane.
Dlatego właśnie, niedługo potem, podczas którejś bezsennej nocy wpadłam na pomysł, żeby zostać dorosłą oraz odpowiedzialną osobą i sobie owo badanie krwi zrobić. Z własnej nieprzymuszonej woli udałam się do punktu pobrań, gdzie wycierpiałam swoje, mdlejąc na widok zbliżającej się pielęgniarki z igłą i strzykawką, ale opłacało się. Kiedy na drugi dzień odebrałam karteczkę z wynikiem, okazało się, że niemalże co drugi składnik mojej — jak dotąd myślałam — perfekcyjnie zdrowej krwi oznaczony był strzałeczką w górę lub w dół, co świadczyło o tym, że jego ilość nie mieści się w widełkach zdrowej normy. — Czyli jednak! — pomyślałam — Mama/babcia/koleżanka miały rację, bo właśnie okazało się, że cierpię na jakąś poważną chorobę!
Niestety, nie wiedziałam jeszcze na jaką, miałam nadzieję, że przynajmniej na uleczalną. Do lekarza pierwszego kontaktu dopchałam się mniej więcej po dwóch tygodniach życia w oparach niepewności i pewnego nie do końca zidentyfikowanego lęku. Lekarz podrapał się w głowę, westchnął i zaczął pisać coś na świstku papieru. — Co mi jest, panie doktorze? — zapytałam z narastającym lękiem. - No właśnie nie bardzo wiem — odpowiedział. — Ale proszę łykać żelazo przez trzy miesiące, ponownie zrobić badanie i zobaczymy.
Żelazo łykałam dzielnie, mimo że bolał mnie brzuch i pozostawiało w ustach okropny metaliczny smak. Cierpienie jednak przyniosło efekty. Z ponownego badania krwi byłam bardzo zadowolona, ponieważ po pierwsze przestałam odczuwać aż tak paniczny lęk na widok pielęgniarki ze strzykawką, a po drugie, kiedy odebrałam wyniki, okazało się, że niedobór żelaza jest już przeszłością, chociaż strzałki pojawiły się teraz jakby w innych miejscach. — Hm — powiedział lekarz. — To dziwne. Nie do końca rozumiem, dlaczego tym razem spadł poziom białych krwinek. Dam skierowanie do hematologa.
Załamałam się — było więc nie lepiej, lecz gorzej, pomóc mógł tylko hematolog. Na wizytę u specjalisty czekałam trzy miesiące. W tym czasie najpierw tępo wpatrywałam się w wyniki, potem postanowiłam poprosić o pomoc przyjaciela Google. I w ten sposób otworzyło się przede mną istne morze możliwości — białaczka, toczeń układowy i inne choroby, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia, a z którymi teraz obcowałam podczas bezsennych nocy czytając wszystko, co znalazłam w internecie na ich temat. Czekałam na wizytę u hematologa jak na sąd ostateczny. W końcu — nadszedł. — Co mi jest? - spytałam drżącym głosem. — Hm — powiedział hematolog. — Muszę zlecić bardziej szczegółowe badania krwi.
Dobrze, że pielęgniarka ze strzykawką przestała już robić na mnie jakiekolwiek wrażenie, podobnie jak kolejne trzy miesiące nerwowego wyczekiwania na wizytę u specjalisty, w towarzystwie nocnych stanów lękowych i przyjaciela Google. A tymczasem hematolog znowu drapał się w głowę.
— Hm — usłyszałam. — Może zlecę pani jeszcze inne badania, może szpiku…
— Ale co mi jest? — dopytywałam się z uporem godnym lepszej sprawy.
— Prawdopodobnie nic — zawyrokował hematolog. — Ale zawsze lepiej zbadać się, żeby mieć pewność.
No naprawdę, dziękuję za taką pewność. Teraz muszę powstrzymywać się z całych sił, żeby nie popadać w panikę na widok każdej plamki na skórze i kompulsywnie nie wpisywać w Google hasła objawy nieuleczalnych chorób. I oświadczam wszem i wobec, że nigdy więcej nie zrobię sobie żadnych badań, chyba, że rzeczywiście zacznę się źle czuć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze