Sen emigranta
JUSTYNA PAWLIK • dawno temuWstaję rano, jem śniadanie - ostatni raz w „tym” domu. Już wszystko mam spakowane. Jeszcze tylko telefon do rodziców - ostatni z „tego” miejsca i możemy jechać. Ostatnie spojrzenie na Chicago. Nareszcie. Lotnisko, pożegnanie raczej bez emocji. Już tylko 10 godzin dzieli mnie od obiadku mojej mamy. Nagle stop. Nie mam biletu. Jedna walizka, druga walizka, torba. Nie ma go, nigdzie go nie ma!. Zostaję. Łzy, smutek, rozgoryczenie.
Wstaję rano, jem śniadanie — ostatni raz w „tym” domu. Już wszystko mam spakowane. Jeszcze tylko telefon do rodziców — ostatni z „tego” miejsca i możemy jechać. Ostatnie spojrzenie na Chicago. Nareszcie. Lotnisko, pożegnanie raczej bez emocji. Już tylko 10 godzin dzieli mnie od obiadku mojej mamy. Nagle stop. Nie mam biletu. Jedna walizka, druga walizka, torba. Nie ma go, nigdzie go nie ma! Zostaję. Łzy, smutek, rozgoryczenie.
O tym, czym jest „sen emigranta” dowiedziałam się już po dwóch tygodniach pobytu w USA. Cecha charakterystyczna? Nie możesz stąd wyjechać. Nieważne dlaczego, po prostu nie możesz wyjechać, musisz zostać. Podobno nie każdy taki sen jest koszmarem, niektóre są nawet przyjemne. Kiedy opowiedziałam o moim śnie koleżance, ta tylko się uśmiechnęła.
— To znaczy, że ty tu zostaniesz dziewczyno, tu będzie twój nowy dom — mówiła.
Klaudia przyleciała do Chicago dwa lata temu. To miało być tylko na rok. Podszlifować język, poznać nowych ludzi, pozwiedzać. Nie zależało jej na pieniądzach, chociaż aupairka wbrew pozorom, nie zarabiała źle.
— Kiedy poznałam Klaudię, była już mężatką, miała śliczny domek i psa – marznie — tak zaczyna swoją opowieść Asia.
Sen się spełnił
Asia ma dziś 28 lat. Ma męża, dwumiesięczną córeczkę, domek na przedmieściach Chicago. Jest szczęśliwa. Można by rzec, że spełnił się jej amerykański sen.
— Dlaczego wyjechałaś? — pytam.
— Bo ja już nie mogłam na to wszystko patrzeć. W Polsce czułam, że stoję w miejscu. Pochodzę z niewielkiej miejscowości, gdzie zdobycie pracy graniczy z cudem. Pracy jakiejkolwiek, nie mówiąc już o dobrej pracy. Najpierw studiowałam w Łodzi. Skończyłam studia licencjackie, po czym wyjechałam do Warszawy. Tu miało być łatwiej, szybciej… tak jak chciałam. Niestety przeliczyłam się. Pracę, a i owszem znalazłam, ale nie byłam w stanie sama się utrzymać. A ja miałam jeszcze marzenia, chciałam zrobić magistra, uczyć się języków. Tymczasem nie starczało mi nawet na kosmetyki. Ogłoszenie o wyjazdach jako Au pair dostrzegłam przypadkiem. Po prostu stałam na przystanku, a ono tam wisiało. Od razu zgłosiłam się do biura i zaczęłam załatwiać wszelkie formalności. Nie miałam żadnych wątpliwości. Jedyną przeszkodą była moja mama. Nie chciała nawet słyszeć o jakimkolwiek wyjeździe, a co dopiero do Stanów. Na szczęście tato zajął się wszystkim. W końcu nadszedł ten dzień. Wymarzony, wyczekany. Termin wyjazdu ustalono na 12 grudnia. Tak, wiem. Tuż przed świętami, ale nie przejęłam się tym. Miałam jechać tam, gdzie będzie mi lepiej, gdzie mogą się spełnić moje marzenia. Od tamtego dnia minęło 6 lat. Dziś mam swoją rodzinę, dom, samochód — stabilizację. Bywało różnie, pracowałam ciężko i dużo, ale za to stać mnie było na samochód, wynajęcie mieszkania, ciuchy, zabawę… ukończyłam nawet kurs tańca. Zupełnie inne życie. Jeżeli mogłabym wybierać ponownie: zostać czy wrócić? Zostałabym. Bez chwili wahania. Bo mój sen się spełnił.
Pakt z diabłem
Historia Asi brzmi niemal jak bajka. Przywraca wiarę w marzenia i zachęca do ich realizacji. Historii takich jak Asi jest jednak niewiele. A szkoda.
Barbara przybyła do Chicago w 1984 roku. W Polsce była przedszkolanką, po zwykłym studium pedagogicznym. Zaszła w ciążę, a ojciec dziecka uciekł. Została sama, ledwo wiązała koniec z końcem. Na pomoc rodziny nie miała co liczyć, bo i tej potrzebna była pomoc, nie tylko finansowa. Miała wyjechać tylko na trzy lata. Dorobić się czegoś. Zapożyczyła się w banku i u znajomych. Syna zostawiła u siostry.
— To był najgorszy okres w moim życiu — opowiada.
— Przyjechałam tu nie znając nikogo, nie umiałam nawet mówić po angielsku. Trafiłam na Jackowo. Po trzech latach okazało się, że nie zarobiłam nawet tyle, aby pospłacać długi w Polsce. Zostałam. Ale wtedy jeszcze żyłam tą myślą, że któregoś dnia zarobię tyle, ile potrzebuję i wrócę. Bardzo tęskniłam za synem. W końcu los się do mnie uśmiechnął. Jako sprzątaczka zarabiałam naprawdę niezłe pieniądze. Zaczęłam mieć coraz więcej swoich klientów. To ja decydowałam u kogo i za ile będę pracować. Przez pewien czas prowadziłam własny serwis sprzątający. Wtedy właśnie postanowiłam, że zostaję. Ściągnęłam syna…
Życie jest pełne niespodzianek. Syn skończył tu szkołę średnią, potem poszedł na studia, ale po piątym semestrze zrezygnował. Stwierdził, że ma dość bycia gorszym od rówieśników, że pójdzie i sam zarobi. Bardzo się o to pokłóciliśmy. Pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił. To było 9 lat temu. Nie odzywa się do mnie. Ale wiem, że ułożył sobie życie, że jest szczęśliwy.
W Polsce się mówiło, jeśli dobrze pamiętam, że woda sodowa może komuś uderzyć do głowy — kontynuuje Barbara.
— Ja mówię, że tu dolar uderza do głowy. Wiem co, mówię. Ponad 20 lat tu jestem i swoje widziałam. Mojej siostrze dolary uderzyły do głowy. Chciałam się jej odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiła. Miałyśmy tu, w Ameryce razem żyć. Upoważniłam ją do mojego mieszkania w Polsce. Miała je sprzedać i z tych pieniędzy kupić bilet. Rodzinna atmosfera nie trwała zbyt długo. Przyjęłam ją najlepiej jak mogłam. Dałam samochód, pracę i dach nad głową. Problemy zaczęły się już po tygodniu, kiedy zaczęłam pytać o resztę pieniędzy ze sprzedaży domu. Wyśmiała mnie „kto przywozi dolary do Ameryki?”. Kilka dni później wyprowadziła się. Widzisz, wybrać dolara to jak podpisać pakt z diabłem: masz dolara, ale zawsze kosztem czegoś. Coś za coś.
Zupełnie inaczej żyją meksycy (Meksykanie). Dla nich podstawą jest rodzina. Potrafią kupić jeden dom 15 — 20 osobową rodziną i żyć w nim wspólnie. Dla nich nie ma znaczenia kto śpi w piwnicy, a kto w salonie. Każda rodzina ma swój kąt. Bo na początku trzeba się dorobić. Nie ma nic za darmo. Meksycy wspólnie utrzymują dom, wspólnie gotują. Jak cyganie. I są szczęśliwi.
— Nie myślałaś nigdy o powrocie? — pytam.
- Wiem, że sprzątaczka to żaden nadzwyczajny zawód. Ale sama zobacz. W Polsce w moim zawodzie – przedszkolanki — zarabiałabym grosze. Jako sprzątaczka pewnie jeszcze mniej. A tu? Mam samochód, mieszkanie i nie żyję od pierwszego do pierwszego. No i emerytura … masz jeszcze jakieś pytania?
Zdrowe nogi — to podstawa
— Jak się nie ma w głowie, to gdzie trzeba mieć? — w nogach — zapamiętaj to na całe życie.
Właśnie od takich słów zaczęła się moja znajomość z Mario. Mario, albo raczej Mariusz przyleciał do Chicago 7 lat temu. Miał szczęście, jak mówi, dostał zieloną kartę. Dwa lata później poznał Elizabeth, czyli Elę. Niedługo potem pobrali się i … żyli długo i szczęśliwie, chciałoby się napisać.
— Początki były jak ze snu — opowiada Mario.
- Amerykański sen to rzeczywistość, to naprawdę jest możliwe — myślałem. Od samego początku wszystko szło mi gładko. Znalazłem pracę niemalże od razu. Zarabiałem takie pieniądze, o jakich nawet nie śniłem. No i spotkałem miłość mojego życia. Czego można chcieć więcej? A jednak. Chciałem więcej. Ale nie pieniędzy. Chciałem korzystać z życia, pobawić się, wyszaleć. W końcu było mnie na to stać. Właściwie nie wiem jak to się stało. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy przekroczyłem granicę. Wszystko zaczęło się jakieś 4 lata temu. Wiesz, zacząłem piąć się coraz wyżej po szczeblach kariery, nowi znajomi, imprezy, alkohol, narkotyki. Na początku myślałem, że kontroluję wszystko. Przekonałem Elę, że tak właśnie jest, że tak trzeba, bo dzięki tym ludziom i dzięki tym imprezom mogę wiele osiągnąć. Uwierzyła mi, zaufała. A potem … potem popłynąłem. Właściwie niewiele pamiętam z tego okresu. Non stop byłem pijany i naćpany. Znikałem z domu na całe tygodnie. Kiedy brakowało pieniędzy, brałem od żony. Kiedy nie chciała dawać, kradłem, tak kradłem — z własnego domu. Wyczyściłem konto bankowe moje i Eli. Osiągnąłem dno. Nagle okazało się, że jestem zupełnie sam. Nie ma już znajomych, nie ma imprez, nie ma nic.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze