Jak dziczejemy?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuŻycie samemu ma wiele uroków. Sam takie wiodę, po raz pierwszy od wielu lat i znajduję raczej niewiele powodów do narzekań. Kładę się, o której chcę, wstaję, kiedy mam ochotę. Jem śniadania, jak mnie najdzie. Wieczory należą do mnie: są moją własnością jak portfel, jak paczka fajek i książka. W pewien sposób rozumiem kulturę singli albo tych ludzi, którzy, choć związani ze sobą, wiodą różne żywoty w osobnych mieszkaniach.
Na mojej ulicy mieszka pewna staruszka, podobna do wszystkich innych polskich staruszek. Ma ciężkie buty, gruby płaszczyk i czapę, ciasno nasadzoną na zaniedbaną głowę. Drobi kroki, wspierając się laską i ciągnie za sobą siatkę. Pod czerwonym nosem mamrocze niezrozumiałe słowa. Gdy się mijamy, zadaje zawsze to samo pytanie: „jaki mamy dzień tygodnia?”. Przypuszczam, że zaczepia także innych przechodniów. Uzyskuje informację i natychmiast ją zapomina. Chwile, gdy ją spotykam, napełniają mnie głębokim smutkiem. Przypuszczam, że przyczyną jej zdziwaczenia jest samotność. Od dawna wraca do pustego domu.
Życie samemu ma wiele uroków. Sam takie wiodę, po raz pierwszy od wielu lat i znajduję raczej niewiele powodów do narzekań. Kładę się, o której chcę, wstaję, kiedy mam ochotę. Jem śniadania, jak mnie najdzie. Wieczory należą do mnie: są moją własnością jak portfel, jak paczka fajek i książka. W pewien sposób rozumiem kulturę singli albo tych ludzi, którzy, choć związani ze sobą, wiodą różne żywoty w osobnych mieszkaniach.
Nie wszystko jest jednak różowe. Na przykład, w samotności każda czynność wydaje się dwukrotnie trudniejsza, zabiera też dwa razy więcej czasu. W mojej torbie pojawiły się dodatkowe kilogramy. Odcinek, jaki muszę pokonać z domu do spożywczaka uległ tajemniczemu wydłużeniu. Zrobienie śniadania staje się skomplikowaną operacją, zjedzenie go przypomina zdobywanie Bieguna Południowego i tyle też czasu zajmuje. O obiedzie wolę nawet nie mówić. Pranie, zmywanie garów, zamiatanie podłogi (jestem nieprzejednanym wrogiem odkurzaczy), ścieranie kurzy i tym podobne czynności budują kierat, w którym człowiek samotny tkwi od rana do nocy. Żeby było jeszcze śmieszniej i smutniej przy okazji: mieszkając z drugim człowiekiem wszystko to robiłem szybciej, uwijając się przed zmrokiem.
Mężczyzna żyjący samotnie (choć niekoniecznie samotny w ścisłym sensie terminu) doświadcza bezlitosnego procesu dziczenia. Mowa o odwróceniu procesów ewolucyjnych i obraniu kierunku na dzikusa, niekoniecznie dobrego, jak chciałby Rousseau. Profesor, inżynier, pisarz, robotnik i student odchodzą od cywilizacji, od wypracowanych wzorców współżycia z ludźmi. Kierują się do lasu, gdzie figlują małpiszony. Punkt dojścia jest znajomy. To staruszka, która mamrocze do siebie i bez przerwy pyta o dzień tygodnia. Nic miłego. Taka moja przyszłość, jako i wasza, single i singielki.
Mechanizm dziczenia jest bardzo szczególny, a jego pierwowzór odnajdujemy w schemacie budowania postaci w grach komputerowych. Przykład wezmę najprostszy, mianowicie „Diablo”. Głęboko wierzę, że wszyscy czytający ten tekst grali w „Diablo”. Jeśli jest inaczej, nie mamy o czym gadać. Otóż, jak pamiętacie, w tej wspaniałej grze istnieje możliwość rozbudowy postaci. Zaczynamy chucherkiem, kończymy Heraklesem. Awans jest możliwy w drodze zdobywania punktów doświadczenia, a te uzyskujemy zabijając wrogów. Im więcej ich urżniemy, tym będziemy silniejsi, mądrzejsi, wyposażeni w nowe, lepsze czary. Dokładnie jak w życiu.
W „Diablo” awans staje się stopniowo coraz trudniejszy. Aby przeskoczyć z poziomu trzeciego na czwarty muszę zabić zaledwie kilka potworków. Przejście z trzynastego na czternasty wymaga przejścia całego poziomu, a by znaleźć się na trzydziestym pierwszym, powinienem wykosić pół świata i jeszcze przy tym nie zginąć. Im dalej, tym progres postępuje wolniej. Póki gram, nie ulegnie zatrzymaniu.
Dziczenie człowieka żyjącego samotnie przebiega dokładnie jak w „Diablo” tylko zupełnie na odwrót. Pierwsze poziomy pokonuję tak powoli, że trudno dostrzec zmianę. We wrześniu zacząłem gadać do kotów. Nastał styczeń i już gadam do siebie. Do kogo przemówię w kwietniu, doprawdy trudno stwierdzić. Pojawiają się nowe, irytujące nawyki i przyzwyczajenia wynikłe z zasiedzenia. Złoszczę się, jeśli nie mogę zacząć dnia od kawy i internetu. Niedawno spostrzegłem, że irytują mnie goście – burzyciele mojej samotności.
Tak to się spiętrza, by ulec nagłemu przełamaniu. Zacznę nosić skarpetki tylko w jednym kolorze, poznam skomplikowane rytuały odczyniane przed każdym posiłkiem i znienawidzę każdego, kto choćby dotknie którąś z moich rzeczy. Zresztą, dość trudno przewidzieć przebieg wypadków. Powtórzę raz jeszcze, znam świetnie punkt dojścia. To staruszka pytająca o dzień tygodnia.
Im bardziej człowiek dziczeje, tym przywrócenie go cywilizacji rodzi większe trudności. Wyjście ku drugiemu człowiekowi nagle wydaje się czymś bezsensownym, zamieszkanie z partnerem budzi irracjonalny opór, o dzieciach nawet nie wspomniawszy. Atrofii ulegają kontakty zawodowe, przyjacielskie i koleżeńskie, aż w końcu człowiek staje się słoniem-samotnikiem, przepięknie opisanym w „Dolinie bez wyjścia” Thomasa Reida: istotą zdziwaczałą, złośliwą i tępą, znajdującą osobliwą przyjemność w krzywdzeniu innych.
Być może należałoby przeszkolić, a następnie wypuścić w przestrzeń miejską świeckich misjonarzy zwalczających zdziczenie. Obawiam się, że niczego nie zdziałają. Być może się mylę i ten proces da się odwrócić.
A wy, dziewczyny – jak dziczejecie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze