Dzisiaj ślub, jutro rozwód
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDwa lata temu byłem na ślubie moich przyjaciół. Uroczystość odbyła się w jednym z najprzedniejszych warszawskich kościołów, a potem autobus, podstawiony specjalnie na tę okoliczność, zawiózł nas do hotelu nad zalewem. Wesele było takie, że omal się nie utopiłem. Młodzi wyglądali na bardzo zakochanych i wedle mojej najlepszej wiedzy pasowali do siebie. Podróż poślubna była pyszna. Tymczasem sąd grodzki już rozpatruje pozew rozwodowy bez orzekania o winie.
Dwa lata razem i do widzenia. Czy powinienem być dumny z faktu, że moje małżeństwo wytrwało o rok dłużej?
Gdy słyszę o ślubie, albo nawet widzę parę biało-czarną, jak leci z urzędu stanu cywilnego do fotografa, mam pewność, że rozwiodą się w ciągu pięciu lat. Co prawda średni czas trwania małżeństwa wynosi aż czternaście wiosen, pozostaję jednak realistą w swoim prorokowaniu. Pozostaje pytanie. Dlaczego ludzie są ze sobą tak krótko?
Częściową odpowiedź podsuwa biologia. Małżeństwo bez seksu nie jest małżeństwem. Ludzie muszą ze sobą współżyć, tak słyszałem. Starsi koledzy wspominali, że to dość przyjemne doświadczenie. Niestety, pożądanie konkretnej osoby słabnie z upływem czasu. Dwa lata miną i do widzenia. Och, gdyby tylko dobry Bóg odwrócił bieg rzeczy i sprawił, że swojej żony pragnę coraz bardziej, a nie coraz mniej! Tak jednak nie jest. Być może Bóg – strażnik nierozerwalności małżeństwa zdaniem co niektórych – życzy nawet sobie, by ludzie często się rozwodzili.
Swoje zrobiła emancypacja kobiet. Zakaz rozwodów, trwający przez większą część historii ludzkości (możliwy do obejścia, ale z trudem) miał za zadanie ochronę kobiet. Kobieta, porzucona przez męża zostawała bez środków do życia. Teraz potrafi o siebie zadbać, nawet z licznym potomstwem. Efektem jest zjawisko, które obserwuję z przerażeniem i fascynacją, czyli czas odchodzących kobiet. Jeszcze niedawno to mężczyźni opuszczali rodziny, teraz, z tego co widzę, dzieje się dokładnie na odwrót. Kobiety umykają, aż się kurzy za nimi. Bo mogą. Bo dadzą sobie radę. A facet zostaje bezradny i ogłupiały. Faceci są zresztą słabi i durni. To kwestia braku męskich wzorców, konsekwentnie niszczonych gdzieś od czasu zakończenia II wojny światowej.
Dorzućmy jeszcze idiotyczny kult miłości. Po prostu, związki oparte tylko na uczuciu, nie mają szans przetrwać, nawet jeśli dzieciątko kwili w kołysce. Z miłością jest jak z pożądaniem, po prostu wygasa, transformując się w przyjaźń, nienawiść, obojętność. Wreszcie, warto wspomnieć o szybko zmieniającym się świecie. Małżeństwo polega na wspólnocie celów, tymczasem cele szybko się rozjeżdżają. Wczoraj chcieliśmy tego, dzisiaj tamtego, byliśmy podróżnikami, jesteśmy rodzicami – nic tylko sporządzać pozew.
Wreszcie, rozwodom winne są same rozwody, a konkretnie ich liczba. Gdy moi rodzice się rozstawali, miało to delikatny posmak skandalu. Nie, żeby ktoś miał z tym wielki problem, ale ciągnął się smród. Jeszcze za komuny starsze, nobliwe panie omijały szerokim łukiem domy rozwodników. Teraz, rozwiedzeni są wszędzie, społeczna akceptacja zjawiska stała się faktem, więc para trawiona kryzysem rozgląda się i myśli: skoro oni się rozwiedli, to czemu nie my? Związki są jak rzeczy. Idą do kosza po pierwszej awarii.
Tu dyskutujecie o tym na Forum Kafeterii
Nie mam nic przeciwko rozwodnikom. Jestem jednym z nich. Sam pochodzę z rozbitej rodziny i chwalę sobie ten stan rzeczy. Jeśli ludzie nie chcą być ze sobą, to dlaczego ich do tego zmuszać?
Istnieją jednak sposoby na utrzymanie małżeństwa. Najskuteczniejszego nie życzę nikomu. Jest nim bieda, ewentualnie choroba, najczęściej jedno z drugim. Nie można się rozwieść, gdy brakuje środków na samodzielne życie, choć znam i takich: dopełnili formalności w sądzie, lecz wciąż mieszkają razem, tylko w osobnych pokojach – dwa borsuki, cięte na siebie, smutne i złe.
Niegdyś, wielkimi sojusznikami małżeństwa był burdel i ogrodnik. Mąż chodził sobie na panienki, a żona sypiała z ogrodnikiem. Żona wiedziała o panienkach, a mąż domyślał się, że ogrodnik zajmuje się czymś więcej niż tylko strzyżeniem żywopłotu. Dziś, w czasach jawności funkcjonują związki otwarte, z jawnym przyzwoleniem na romanse. Z mojego punktu widzenia sprawa wygląda dość dziwacznie, niemniej znam takich, którym to działa. Pytanie jak długo? Przelotny romans może ulec rozrostowi, a wtedy po małżeństwie. Nie mnie wyrokować. Wiem jednak, że do związku otwartego potrzeba emocjonalnej dojrzałości, o którą trudniej niż o śnieg w ten piękny, lipcowy poranek.
A dzieci? Dajmy lepiej spokój. Kiedyś pełniły funkcję spoiwa, teraz, mam wrażenie, mają funkcję odwrotną. Pojawienie się potomstwa natychmiast ujawnia wszelkie braki charakterów, sprzeczność oczekiwań wzajemnych i poukrywane wady. Dziecko oznacza bowiem wysiłek i poświęcenie, do czego za jasną cholerę nie jesteśmy przygotowani.
Nadzieję widzę w otwartości i rozmowie. Wydaje mi się, że ludzie oduczyli się rozmawiania ze sobą i skrywają swoje uczucia, błędnie sądząc, że są coś warte. Jeśli ona opowie o swoich potrzebach, a on o swoich, bez wstydu, pretensji i złości, być może znajdzie się jakieś rozwiązanie. Życie dzieli się teraz na odcinki, wyznaczane przez kolejne zadania: ścieżkę kariery, budowę domu, realizację jakiejś pasji, intensywne rozmnażanie się. Można zaplanować je razem i współdziałać. Facet nie potrzebuje już żony. Żona da sobie radę bez męża. Za to sojusznik w podjętym działaniu będzie nie od parady.
To, co piszę, jest naiwne, głupie i zapewne nieskuteczne. Jeśli ktoś ma inne pomysły, chętnie wysłucham.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze