Czy można jeszcze uciec?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSpoglądam na smutną postnowoczesność. Patrzę na na ludzi z wzrokiem utkwionym w ekranach i ekranikach, na zadbanych, pustych młodych przy Placu Zbawiciela. Nasze czasy są może miałkie, nudne i przykre, lecz zarazem przesycone komfortowym bezpieczeństwem. Kiedyś młodzi strzelali do siebie na ulicach. Dziś ich prawnukowie oburzają się, bo może im braknąć na kawę ze Starbucksa. Chciałbym zniknąć. Wypisać się z tego wszystkiego. Czy dezercja z piekła dobrego życia w ogóle jest wykonalna?
Tym razem zaczynamy z grubej rury, dobrze?
Filozof Jan Jakub Rousseau, zagadnięty o wpływ rozwoju cywilizacyjnego na kondycję moralną człowieka, udzielił odpowiedzi przeczącej. Jego zdaniem książki, muzyka, arkebuzy, okręty i działa, słowem wszystko, co odkryła ludzkość przyniosło fatalne skutki. Wraz z postępem przychodzi zbydlęcenie. Wydaje mi się, że moi współcześni powinni czytać tego szczególnego człowieka, jednego z nielicznych praszczurów myśli, którzy bywają aktualni i teraz. Ale przecież – jak zauważył nieboszczyk Lem – nikt nic nie czyta, jak czyta, to nic nie rozumie, a jak przeczyta ze zrozumieniem, nie znajdzie nikogo, komu mógłby powiedzieć o swoim doświadczeniu.
Spoglądam sobie na tę naszą smutną postnowoczesność, na Polskę gdzie przyjeżdżam, na Zachodnią Europę, gdzie żyję, na Stany Zjednoczone odwiedzane od czasu do czasu. Patrzę na ogół i szczegół, na ludzi z wzrokiem utkwionym w ekranach i ekranikach, na świeże autostrady i dziurawe drogi wzdłuż bulwarów wiślanych, na kochanków w knajpach, na baby w sklepach, na szklane budynki i odrapane, średniowieczne wieże w maleńkich miasteczkach, na zadbanych, pustych młodych ludzi przy Placu Zbawiciela i paskudne, stare baby w warzywniaku. Gapię się na to wszystko jak przybysz z zupełnie innych czasów, których nigdy nie było i rozmyślam o exodusie. Chciałbym zniknąć. Wypisać się z tego wszystkiego.
Przyznajmy, to dość idiotyczna myśl. Myślę o ucieczce, lecz przecież nigdy tego nie zrobię. Jestem nazbyt zakorzeniony, a obcy świat jest jednocześnie moim jedynym światem. Nie uważam też, żeby działo się jakoś specjalnie źle, przynajmniej w Europie i Stanach. Przeciwnie, nasze czasy są może miałkie, nudne i przykre, lecz zarazem przesycone komfortowym bezpieczeństwem jak nigdy dotąd. Światem wstrząsają co najwyżej lokalne konflikty, mamy co na talerz cisnąć. Kiedyś młodzi ludzie strzelali do siebie na ulicach, bądź do nich strzelano. Dziś ich prawnukowie oburzają się, bo może im braknąć na kawę ze Starbucksa. Nie walczą już o życie, lecz o życie w komforcie. Jest lepiej niż kiedykolwiek. A ponieważ wiem, że i tak nie ucieknę, to pozwólcie mi proszę zastanowić się, czy dezercja z piekła dobrego życia w ogóle jest wykonalna.
Więc tak. Wyrzucam telefon i laptopa, wyjmuję wszystkie pieniądze z konta (wypadałoby zamienić je na złoto), zostawiam list pożegnalny dla bliskich i odjeżdżam ku zachodzącemu słońcu. Czym? Trudno stwierdzić, gdyż kolej kursuje jakby gorzej, a ja nie posiadam prawa jazdy. Właściwie, mógłbym ukraść sobie samochód i pojechać na tak zwaną pałę. Człowiek uciekający nie potrzebuje glejtu na prowadzenie pojazdu czterokołowego.
Ale dokąd? Dość oczywistym wyborem wydaje się klasztor, najlepiej taki z którego nie można wyjść ani nie pozwalają pogadać. Plewiłbym ogródek, śpiewał pobożne pieśni i tłukł się brewiarzem po głowie. Widzę jednak przynajmniej dwie nieprzekraczalne trudności. Po pierwsze, zostawszy mnichem, musiałbym słuchać poleceń jakiegoś oberkapucyna, tymczasem nie byłem nawet w wojsku, nie potrafię wykonywać poleceń i w ogóle nie nadaję się do życia w społeczności zorganizowanej. Nie wierzę również w Boga. Właściwie mam pewność, że Bóg nie istnieje i zasilając klasztorną społeczność włączyłbym się w porządek obcy mi, paskudny, do którego przynależę w jeszcze mniejszym stopniu. Z tego samego powodu nie mogę dołączyć do takich społeczności jak Amisze, choć kolor ich wdzianka odpowiada barwie mojego serca, melancholijnie postukującego w klatce piersiowej.
Pojechałbym na prowincję, do jakiegoś miasteczka na Zamojszczyźnie lub po prostu na wieś głuchą. Niestety, nasz świat również tam funkcjonuje tylko w mniejszym stężeniu. W mieścicie, gdzie żyje mój syn jest po prostu mniej nowoczesnych kawiarni i klubów fitness, za to każdy ma najnowszy model telefonu komórkowego. Osiądę, zapuszczę korzonki, tymczasem świat zgęstnieje i będę miał dokładnie to samo co w metropolii. Cała ucieczka będzie zmarnowana. Wieś jest jeszcze azylem, lecz prędzej czy później nowoczesność ją zawłaszczy lub po prostu zabije przez wyludnienie.
Przychodzą mi do głowy inne kontynenty. Azja wydaje mi się okropnym miejscem, gdzie ludzie się tłoczą i wrzeszczą, gdzie potwornie śmierdzi. Zawsze dziwiłem się ludziom, którzy jeżdżą do takich Indii czy Pakistanu. Chiny dostarczają nam narzędzi do bycia nowoczesnymi, więc odpadają, Japonia jest już całkiem nowoczesna. Rozmyślam więc o dziczy. Widzę siebie samego podróżującego w kanoe ku źródłom Amazonki, jak śpię w igloo lub poluję w dżungli. Najchętniej, wyznam szczerze, przyjąłbym robotę na stacji badawczej na Antarktydzie. Ta wizja, choć urokliwa, ma wadę o charakterze zasadniczym. Ponieważ wywodzę się z tzw. pierwszego świata (końcówki, ale jednak) i nic nie umiem. W dzikości przeżyłbym może kwadrans. Zżarłby mnie jakiś pawian. Trafiłbym na ostatnią wioskę kanibali. Wpadł pod lód. Nadział się na harpun własnej produkcji.
Żałuję, że program podboju kosmosu dawno wyszedł ze swojej fazy romantycznej. Po co, durni Amerykanie, wysyłaliście na Marsa robota Curiosity? Chętnie poleciałbym tam ja. Siedziałbym sobie w jakiejś maleńkiej kapsule, zbierał minerały i natychmiast zerwał łączność. Byłbym też pierwszym człowiekiem, który żył i umarł na Marsie, a nie jakimś zafajdanym pisarzem i publicystą. Wyślijcie mnie chociaż w pusty kosmos, bez celu. Chętnie polecę. Ale się nie da.
Pozostaje chyba tylko tak zwana emigracja wewnętrzna, nad którą pracuję z coraz lepszym skutkiem. Chyba, że jednak można, może ktoś, któraś z was, dziewczyny, ma jakiś pomysł? Podzielcie się. Byłoby bardzo miło. Swoją prośbę kieruję zwłaszcza do topniejącej – niestety – grupy nieprzyjaciółek mojego pisania, dającej wyraz swojej niechęci w komentarzach pod tekstem. Postarajcie się, pomyślcie, napiszcie. A nuż wpadnie Wam do głowy coś ciekawego, ja zniknę ze świata, z tego kącika sieci także i wreszcie wszyscy będziemy mieli spokój.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze