Ci z oślej ławki
MONIKA BOŁTRYK • dawno temuW dużych miastach można zaobserwować epidemię dysleksji. I tak w Krakowie już co czwarty uczeń ma orzeczenie, we Wrocławiu - co piąty. Rekordy bije Warszawa, gdzie ok. 30 proc. dzieci to dyslektycy. Czym mniejsza miejscowości, tym mniej orzeczeń. Problem jednak w tym, że i tam są dzieciaki z tym zaburzeniem, ale najczęściej nikt się nimi nie zajmuje.
Jeszcze w 2002 roku w Polsce orzeczenie o trudnościach z nauką pisania i czytania — nazywane dysleksją rozwojową — miało trochę ponad 7 proc. uczniów. Dziś to już ok. 15 proc. dzieci. Liczby te rosną z roku na rok. Najczęściej dotyczy to dużych miast, bo wystarczy wyjechać 100 kilometrów poza Warszawę i okazuje się, że tam problemu prawie nie ma, a liczba uczniów z dysleksją waha się w okolicach 5 procent. Skąd taka dysproporcja? Pedagodzy i psycholodzy są zdania, że im większe miasto, tym większa świadomość problemu. Na wsiach często ani rodzice, ani nauczyciele nie pochylają się nad dziećmi, które gorzej się uczą. Dostają dwóję i tyle. Dziecko z orzeczeniem to więcej pracy, bo trzeba poświęcić mu dodatkowy czas. O tym, jak żyje się bez orzeczenia, opowiadają dorośli już dziś dyslektycy.
Magda (32 lata, handlowiec, mieszka w Krakowie, pochodzi z małej miejscowości w woj. podlaskim):
— Byłam dobra z matematyki i plastyki. Szybko biegałam i nieźle grałam w siatkę. Ale w szkole nie byłam znana z tego, że mam osiągnięcia w sporcie, za to wszyscy wiedzieli, że potrafię zrobić 12 błędów i literówek w jednym zdaniu. Nauczycielka kazała mi pisać po 100 razy jeden wyraz, aż się nauczę. Mogła się na mnie wyżywać za wszystkie swoje życiowe niepowodzenia, bo nie wyszła za mąż, bo jej ojciec chorował na Alzheimera i musiała się nim opiekować, bo wstała z łóżka lewą nogą. Gdyby miała choć odrobinę wrażliwości, to wiedziałaby, że coś jednak jest na rzeczy, że nie robię tego celowo.
Dziś wiem, że to nie moja wina, że robię tyle błędów. Wtedy czułam się potwornie winna. Nie rozumiałam sama siebie, nie wiedziałam, dlaczego staram się pisać poprawnie, a jakoś mi nie wychodzi. Miałam poczucie niższej wartości, bo inne dzieci mogły się przecież nauczyć. Za błędy miałam obniżaną ocenę z klasówek z historii czy geografii. Dzieciaki nie chciały siedzieć ze mną w jednej ławce. Znaleźć się poza grupą, to w tym wieku najgorsze upokorzenie, jakie można sobie wyobrazić.
Moja mama była prostą, ale mądrą kobietą. Wiele jej zawdzięczam. Skończyła zawodową szkołę krawiecką, ale o wychowaniu dzieci wiedziała o niebo więcej niż nauczyciele po studiach. Miała wrażliwość i intuicję, której zabrakło pedagogom. Mówiła mi: „Magda, jakoś musisz przejść przez ten polski. Ale jak dobrze grasz w siatkówkę, to skup się na tym.” Zapisałam się do Szkolnego Klubu Sportowego, reprezentowałam swoją szkołę w zawodach. Było łatwiej. Namówiła mnie, żebym chodziła na kółko matematyczne, znowu byłam w czymś dobra. Ale do liceum nie poszłam, nie miałam wiary w siebie, szkołę chciałam mieć za sobą. Skończyłam handlową zawodówkę.
Pierwszy raz przeczytałam o dysleksji, jak byłam już dorosła. Olśnienie. Zaczęłam siebie rozumieć, przestałam czuć się winna, bo źle piszę. Dziś prowadzę własną firmę odzieżową. Nieźle mi idzie. Mam męża i dwie córeczki. Ale długo musiałam otrząsać się po traumie szkoły. Jestem czujna, jeśli chodzi o moje dzieci. Nie uważam, że nauczyciel to jakiś wielki autorytet i zawsze ma rację. Jak trzeba, to idę do szkoły i mówię, co myślę. Zawsze jestem po stronie moich córek. System edukacji w Polsce nie rozwija w dziecku ciekawości i pasji. Trzeba wykuć, zaliczyć i zapomnieć. Ale innego nie ma, więc przez szkołę trzeba przejść jak przez ospę, żeby mieć za sobą na resztę życia.
Darek (29 lat, informatyk z Warszawy):
— Dysleksję zdiagnozowano u mnie na początku ogólniaka. Pamiętam wszyscy mówili, że chcę mieć fory na maturze. A dziś wiem, że orzeczenie powinienem dostać na początku edukacji. Nie musiałabym znosić tyle cierpienia i upokorzenia. Nie przyczepiono by mi łatki nieuka i lewusa, a moim rodzicom awanturników.
Studia skończyłem tylko dzięki temu, że rodzice o mnie walczyli. Łatwo jest powiedzieć, że dziecko jest nieukiem, trudniej zadać sobie trud, żeby pomóc mu w nauce. Państwową podstawówkę wspominam jak koszmar. Nauczyciele zachowywali się, jakby nienawidzili tego, co robią. Ciągle groziło mi, że nie przejdę z klasy do klasy. Mama sprawdzała mnie np. z geografii i wiedziała, że umiem, a z klasówki przynosiłem dwóję. Szła do szkoły, żeby zapytać czy w wiedzy z geografii najważniejsze są błędy językowe. Niektórzy nauczyciele złe oceny stawiali mi z rozpędu, bo to ten, co nie umie pisać, nie ma po co się nim zajmować, można wrzucić do szufladki z napisem: „Z niego już nic nie będzie”. Nie wiem, czy można ich tłumaczyć niskimi zarobkami.
Rodzice przenieśli mnie do prywatnej szkoły, chociaż nie zarabiali kokosów. Mama jest anestezjologiem, ojciec geodetą. Było o niebo lepiej. Nauczyciele uważniejsi, mniej uczniów. Polonistka zostawała ze mną na zajęcia dodatkowe. I tak było mi trudniej niż innym. A co mają powiedzieć dzieciaki, których rodziców nie stać, żeby posłać do prywatnej szkoły.
Z czasem coraz więcej mówiło się o dysleksji. Rodzice na początku nie chcieli zdecydować się na diagnozę. Mówili, że to może stygmatyzować, a pisać poprawnie i tak muszę się nauczyć. Poszedłem do publicznego liceum, dość dobrego, ale tam już nikt nie pochylał się nad uczniem. Wtedy zapadła decyzja, żeby zdecydować się na testy. Dziś jak czytam, że orzeczeniem na dysleksję tłumaczy się lenistwo ucznia, to szlag mnie trafia. Nikomu nie życzę, żeby urodził się z taką wadą. Bo w szkole zawsze będzie miał pod górkę, z orzeczeniem ta górka będzie może trochę mniejsza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze