Zagubieni w Chinach
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuJesteśmy zagubieni. To chyba najlepsze określenia dla wyrażenia odczuć towarzyszących wjazdowi do Chin. O ile samo lądowe przejście graniczne w Shenzhen przekraczamy sprawnie i z uśmiechem służby granicznej, o tyle już kilkaset metrów dalej trafiamy do innej rzeczywistości...
Jesteśmy zagubieni. To chyba najlepsze określenia dla wyrażenia odczuć towarzyszących wjazdowi do Chin. O ile samo lądowe przejście graniczne w Shenzhen przekraczamy sprawnie i z uśmiechem służby granicznej, o tyle już kilkaset metrów dalej trafiamy do innej rzeczywistości. I nie chodzi tylko o architekturę i inaczej wyglądających ludzi.
Kilka kilometrów od Hongkongu znika język angielski, pojawiają się dystrybutory z gorącą wodą na dworcu i kurze łapy pakowane hermetycznie w dziale z przekąskami w każdym sklepie. Tracimy nagle możliwość komunikacji, jesteśmy jak ziarenka piasku w morzu pełnym Chińczyków. Zawsze źle znosiłam tłumy, tymczasem tu wszędzie są ludzie i co zrozumiałe, interesują się nami, bo wyróżniamy się wzrostem i długimi nosami. Szczególną atencją cieszy się Staś, który stroi miny i uwielbia mieć publiczność. Tu mu jej nie brakuje.
Po 17 godzinach w nocnym pociągu, kiedy to zapoznajemy się z azjatycką kucaną toaletą i wszechobecnymi zupkami błyskawicznymi, docieramy do zimnego i mglistego Guilin i od razu wpadamy w szpony chińskich biznesmenów. Pomimo zaciętej walki z naszej strony dajemy się wyrolować już na wstępie i przepłacamy za bilet autobusowy do Yangshuo, miasteczka leżącego nad rzeką Li wśród cudnej urody wapiennych skał.
Samo miasteczko, o którym czytaliśmy wiele dobrego, nas rozczarowuje komercjalizacją. Dzikie hordy chińskich wycieczek biegających po głównej ulicy miasteczka zmuszają nas do ucieczki w kierunku mniej uczęszczanych miejsc. Nie jest to łatwe, bo wszędzie chcą nas zawieźć tutejsi „przewodnicy”. Pokazują nam zdjęcia jaskiń oświetlonych wszystkimi kolorami tęczy, ludzików taplających się w błocie i jeszcze innych „autentycznych” rozrywkowych miejsc i dziwią się, że robimy niezainteresowane miny. Chińczycy uwielbiają cyrk. To mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć po pierwszym dniu spędzonym tutaj. Nic nie może się odbyć bez przebierańców, pozowanych zdjęć i muzyki w tle.
Na rzece Li już nikt nie łowi ryb przy pomocy kormoranów. Kormorany łowią turystów. Dziadkowie ze stylizowanymi bródkami od rana siedzą na brzegu i wytrwale pozują do zdjęć. Kiedy tylko zjawia się wycieczka podrzucają ptaki siedzące na bambusowym drągu z okrzykiem „yuuhuu”. A potem wyciągają zdechłe ryby z wody i wręczają jakiejś turystce, żeby mogła z dziadkiem zapozować. Tuż obok jest wypożyczalnia strojów, gdyby jakaś pani chciała odpowiednio wyglądać na tratwie. Zmywamy się dość szybko z tego miejsca i wsiadamy na rowery. Jedzie z nami Michel, samozwańcza przewodniczka. Naprawdę nazywa się inaczej, ale Chińczycy myślą, że nikt spoza ich kraju nie ogarnia chińskich imion i dla ułatwienia handlowych kontaktów wypisują na wizytówkach amerykańskie imiona. Długo tłumaczymy naszej towarzyszce, że nie chcemy oglądać tańców, przebierańców ani robić zdjęć na kucykach. Po pierwszej wpadce prowadzi nas do starej wsi. Tam wśród omszałych murów i drewnianych drzwi czujemy klimat dawnych Chin. We wsi zostało kilka starszych osób. Chodzą przygarbieni wilgotnymi uliczkami wśród kur i kaczek, z obojętnością patrząc na turystów. Inna sprawa, że oprócz nas nie ma tu nikogo innego. Może dlatego, że nie ma tutaj poprzebieranych małpek i laserów?
Mam nadzieję, że takie Chiny odnajdziemy. Za kilka dni znów czeka nas prawie doba w pociągu. Ruszamy do Kunming.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze