Mężczyzna = Hipochondryk
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW męskiej hipochondrii jest coś fascynującego. Hipochondria zresztą jest chyba wyłącznie męskim zjawiskiem – przynajmniej ja nie spotkałem żadnej kobiety zafiksowanej na urojonych schorzeniach. Nie spotkałem też nigdy faceta o zdrowym do zdrowia stosunku. Niektórzy idą moją drogą i jedynym lekarzem, którego oglądają, jest doktor House. Inni spędzają wieczność w przychodniach. Obie grupy są nieszczęściem dla swych kobiet.
Od ponad piętnastu lat nie byłem u lekarza, oczywiście nie licząc dentysty (ten jednak jest w pierwszym rzędzie kolegą, dopiero potem doktorem). Dzieje się tak jedynie dlatego, że nie zdarza mi się chorować. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyła mi się grypa, głupie przeziębienie dopadło mnie, lekko licząc, jakieś pięć lat temu. Przeszedłem je błyskawicznie. Idąc za ciosem, mogę wszystkich rozzłościć, że nie odczuwam żadnych problemów zdrowotnych. Mimo fury wypalonych papierosów zjawisko zadyszki jest mi obce i bez problemów wbiegam po schodach. Przygody alkoholowe raczej mnie zahartowały. Choć pracuję na siedząco, nie odczuwam najmniejszego bólu w plecach, jak nie pracuję to chodzę – a kolana jak marzenie. Tymczasem wszyscy znani mi równolatkowie biegają do lekarza z mniejszą lub większą częstotliwością. Niektórzy niemal okupują gabinety w poszukiwaniu rozwiązania mniej lub bardziej wyimaginowanych chorób.
Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi postulat udania się do lekarza przynajmniej na badania okresowe. Szczęściem, żaden pracodawca nie jest władny zmusić mnie do tej czynności, a ja – może niezbyt roztropnie – odsuwam ją w czasie. Wydaje mi się, że żaden człowiek nie jest do końca zdrowy i doktor także mnie by przypisał jakąś chorobę, w najgorszym razie znalazłby jakiś tam wrzód albo kazał zęby piaskiem przejechać. Tymczasem, jeśli ktoś zacznie chodzić do lekarza, to już chodzić będzie aż do śmierci, którą przywita zdrowy, a nawet w pełni sił. Wrodzona przyzwoitość każe mi umierać będąc słabym i schorowanym. A tymczasem przyglądam się innym.
W męskiej hipochondrii jest coś fascynującego. Hipochondria zresztą jest chyba wyłącznie męskim zjawiskiem – przynajmniej ja nie spotkałem żadnej kobiety zafiksowanej na urojonych schorzeniach. Tymczasem moi drodzy przyjaciele potrafili zawsze mnie zadziwić. Jeden z nich, we wczesnej młodości, przeżywszy inicjację seksualną uznał, że niezawodnie zaraził się wirusem HIV i rychło podąży w zaświaty śladem swojego ukochanego Freddie'ego Mercury. Nieustannie macał się po szyi, sprawdzając, czy nie powiększają mu się węzły, dopatrywał w sobie postępującego osłabienia i wciąż jęczał. Oczywiście, węzły powiększyły mu się od nieustannego macania, żyjąc w stresującej perspektywie zgonu przestał spać i jeść, w konsekwencji czego schudł i osłabł straszliwie. To utwierdziło go jeszcze w przekonaniu o własnej chorobie. Pomiędzy spisywaniem testamentu i szykowaniem się do ostatnich w życiu wakacji poszedł na badanie krwi. Wrócił szczęśliwy i rozluźniony. Jego dalsze życie dało jeszcze wiele okazji, by złapać chorobę przenoszoną droga płciową, ale nigdy już się tym nie przejmował.
Innego przyjaciela osobiście zdołałem wpędzić w paranoję. Nie taki był mój zamiar. Po prostu siedzieliśmy nad wódeczką, żartując wesoło. W pewnej chwili, od niechcenia i bez złych zamiarów powiedziałem coś takiego: Stasiu, masz pracę siedzącą, prawda? No, ja też. Więc prędzej czy później zdarzą nam się hemoroidy, o czym wypadałoby zawczasu pomyśleć. Ledwo skończyłem, a chłop zrobił się blady niby widmo, twarz mu zjechała, usta się otworzyły, raptem zaczął dygotać. Będąc człowiekiem bezlitosnym zacząłem cytować opowieść zaprzyjaźnionego pracownika naukowego, toczącego od lat nierówną walkę z tym ciężkim schorzeniem. Stasiek kazał mi się zamknąć, bo inaczej mi przpier…, próbowałem go jakoś pocieszać, ale było już za późno. Nikt już nie wspominał przy nim o hemoroidach, a sam Staś zamiast siedzieć na czterech literach przemierzał żołnierskim krokiem teren, gdzie akurat odbywała się balanga.
Mógłbym wyliczać dalej. Koledzy wróżyli sobie tężec ze skaleczonych palców, spodziewali się nowotworu przy każdej, gwałtownej utracie wagi, a nagły wzrost łaknienia tłumaczyli wyłącznie intensywną obecnością bandy tasiemców w przewodzie pokarmowym. Teraz zaczynam rozumieć, że nie spotkałem nigdy faceta o zdrowym do zdrowia stosunku. Niektórzy idą moją drogą i jedynym lekarzem, którego oglądają, jest doktor House. Inni spędzają wieczność w przychodniach. Obie grupy są nieszczęściem dla swych kobiet, co z kolei prowadzi do wniosku, że nie ma faceta, który by swej kobiety nie unieszczęśliwił stosunkiem do własnego zdrowia.
Wydaje mi się, że swoją postawę dość dobrze rozumiem. Mam zaryty w sobie pogardliwy luz do własnego życia (nie do siebie samego oczywiście) i w przejmowaniu się sobą, w reagowaniu na niepokojące bodźce płynące z ciała widzę coś niegodnego. Może gdybym zachorował, to zmieniłbym zdanie? Inaczej z hipochondrykami. Najłatwiej powiedzieć, że fiksacja na punkcie zdrowia, wymyślanie sobie fikcyjnych chorób wynika z jakiejś patologicznej troski o siebie. Tak bardzo nie chcemy umrzeć! Boimy się wózków inwalidzkich i chemioterapii, co przecież można zrozumieć. Hipochondria raczej szkodzi niż pomaga w dbaniu o siebie – gdy szukamy chorób nieprawdziwych, stajemy bezradni w sytuacji, gdy trafi się nam prawdziwe schorzenie. Do tego, hipochondryk najczęściej jest utracjuszem i imprezowiczem. Czyżby za pomocą szajby próbował przeprosić za hulaszcze życie?
Stwierdzenie, że hipochondria to nic więcej jak próba zwrócenia na siebie uwagi, wydaje mi się nazbyt ogólne. Jeśli chcemy, aby nas zobaczono, to czemu próbujemy to osiągnąć akurat w ten, niezbyt chwalebny sposób. Przecież hipochondria jest śmieszna. I chyba właśnie o śmieszność tutaj chodzi. Każdy mężczyzna skrywa w sobie potrzebę bycia śmiesznym. Nie zabawnym, nie dowcipnym, lecz właśnie – śmiesznym. Trochę bezradnym, trochę uroczym, a trochę (lub więcej niż trochę) irytującym. Chce być postrzegany także w ten sposób, oczywiście wyłącznie przez najbliższych – przed resztą świata maskuje się przecież wyjątkowo starannie.
I dobrze, że tak się dzieje. Śmieszność, bycie śmiesznym jest częścią tego, co nazywamy człowieczeństwem. Ja działam w innych obszarach – na przykład, wygłupiam się tutaj – ale doskonale rozumiem hipochondryków, próbujących wzruszyć i rozzłościć swoje partnerki, przyjaciół, rodzinę. Dostają to, czego chcą, czyli troskę, owale i opiernicz jednocześnie. Cieszę się z tego, bo w świecie niby-wyluzowanych pseudotwardzieli wyluzowanym twardzielem może być tylko człowiek, który zgadza się na własną śmieszność.
A zresztą, co tu dużo kryć… schudłem ostatnio i jakoś tak, cholera, słabo mi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze