Surfing na wydmach
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuTrochę fantazji i wyobraźni, a stara deska surfingowa, zamiast wylądować na śmietniku, może przeżyć drugą młodość, dostarczając właścicielowi wielu niezapomnianych wrażeń. Trzeba się tylko wgramolić na piaszczystą górę, ustawić deskę na wydmie, położyć się na niej i po prostu szybko zjechać kilkadziesiąt metrów w dół.
W środku gorącego dnia wyjeżdżamy z Pisco. Idziemy powoli w kierunku dworca. Miasteczko żegna nas uśpione, ciche, spokojne. Ulice — tak pełne życia w nocy — są niemal puste w dzień. W jasnym świetle dopiero widać prawdziwe oblicze tego miejsca. Niskie zabudowania, otynkowane tylko do wysokości pierwszej kondygnacji. Powyżej linii wzroku nie warto spoglądać. Z niedokończonych pięter straszą sterczące w niebo zbrojenia wystające z ceglanych murów. Całości obrazu dopełniają zwisające nad budynkami sieci przeróżnych kabli.
Autobusem do Ica
Kiedy przyjeżdża nasz autobus, trochę czasu zabiera załadunek bagaży. Peruwiańczycy często podróżują z pakunkami kilkakrotnie większymi od samych siebie. Wielkogabarytowe paki owinięte w typowe dla tego kraju barwne materiały często nie mieszczą się w lukach i są przewożone na dachach autobusów. Tutaj nikogo to nie dziwi. Jak również to, że taki ładunek jest w stanie nieść na swoich plecach jedna osoba.
Jedziemy przez suche tereny ciągnące się wzdłuż Drogi Panamerykańskiej. Piach, kamienie i gdzieniegdzie wysuszone krzewy poruszane wiatrem nie wyglądają zachęcająco. A jednak w takim miejscu wysiadają z autobusu ludzie, którzy pieszo pokonują dalszy odcinek drogi i nikną na nieprzyjaznym pustkowiu. Kiedy nie ma czego wypatrywać za oknem, a krajobraz jest monotonny, łatwo zapaść drzemkę. Niestety dość krótką, bo po niecałych dwóch godzinach wysiadamy w Ica, regionie znanym z peruwiańskich win. To azyl na jednej z najbardziej suchych pustyń. Naszym celem są przedmieścia miasta, gdzie mieści się Laguna de Huacachina, oaza w dolinie między piętrzącymi się piaszczystymi wydmami. Położona nad wodą, jest doskonałym miejscem wypoczynku. Wokół zbiornika stoją bungalowy skryte przed promieniami słońca w cieniu drzew. Część ludzi się kąpie w wodzie, drugie tyle leżakuje na słońcu.
W samochodzie z wariatem
Nasza ekipa nie przyjechała do Peru, żeby się wylegiwać. Przy drodze widzimy terenowe samochody, które zabiorą nas na wydmy. Specjalnie przystosowane do jazdy po stromych zboczach piaskowych wzniesień, wzmocnione grubymi metalowymi ramami, aby przy ewentualnej wywrotce w czasie pokonywania zakrętu na pochyłej wydmie chronić siedzących w środku pasażerów. Zanim ktokolwiek z nas znajdzie się w samochodzie, każdy dostaje do podpisania deklarację, że wsiada doń na własne ryzyko. Przed wyruszeniem kierowcy jeszcze sprawdzają, czy wszyscy prawidłowo zapięli pasy. Wszystko to zaczyna budzić respekt i obawy. Dopiero potem okazuje się, że strach ma wielkie oczy.
Powoli ruszamy pod górę, po piachu. Ze wzniesień widać położone w dole miasto. Po drugiej zaś stronie, jak okiem sięgnąć, rozpościerają się wydmy. Gdy tylko pokonujemy pierwsze wzgórze, samochód nabiera prędkości. Nie mamy wątpliwości, że kierowca jest szaleńcem. Zakręca z dużą prędkością po pochyłych stromiznach wydm, nie przejmując się naszymi wrzaskami. Dziewczyny piszczą, a chłopaki udają twardzieli, kiedy auto niemal przekoziołkowuje w dół po zboczu. Po paru takich mrożących krew w żyłach sytuacjach robi się trochę spokojniej. Nie na długo jednak, bo dojeżdżamy do samego szczytu góry i nie wiemy, co za nim napotkamy. Samochód pokonuje ostrą krawędź wydmy, za którą jest stromy zjazd. Pełną parą pędzimy w dół na złamanie karku. Uwalnia się adrenalina, ogarnia nas ekscytujące przerażenie. Siedząca obok mnie Basia cały czas krzyczy: „Przestań, zwolnij! O nie, co robi ten wariat! Zabije nas! Co ja tu robię?!”. Nikt jej nie odpowiada, bo każdy przeżywa na swój sposób gorące emocje.
Na desce jak najdalej
Wreszcie stajemy i kierowcy wyciągają deski surfingowe z luków. Krótki instruktaż jazdy na desce na brzuchu i po kolei kładziemy się na szczycie wydmy, żeby zjechać w dolinę. Kilkoro z nas próbuje zjazdu tak jak na snowboardzie, czyli na nogach, jednak szybko rezygnuje i również wypróbowuje nową technikę. Trzeba mieć nieco odwagi, bo jest dość wysoko i stromo, a prędkość całkiem spora. Przy pierwszym zjeździe słychać piski i krzyki. Ale kiedy panowie zjeżdżają po nas samochodami i zabierają na kolejną wydmę, tym razem większą, krzyki powili cichną. Zaczynamy się skupiać na technice zjazdu, żeby pojechać jak najdalej. Trzeba też uważać, by chronić ręce i nie zedrzeć sobie skóry o piach. Nogi służą za ster.
Pierwsze dwa wzniesienia były najwyraźniej tylko rozgrzewką, małym preludium, bo kolejna wydma jest przerażająco wielka i stroma. Ale to i tak nic w porównaniu z ostatnią, która ma kilkadziesiąt metrów wysokości. Osoby, które jako pierwsze zjechały na sam dół, są z daleka tak maleńkie, jakbyśmy je oglądali z wysokości piętnastopiętrowego budynku. Kiedy krzyczą do nas z dołu, nie możemy nawet rozpoznać słów, za duża dzieli nas odległość. Wzniesienie jest tak duże, że zaczynają się pojawiać wątpliwości, czy zjeżdżać na desce, czy też dostać się na dół samochodem. Ale wszyscy twardo kładziemy się na deski i kolejno zjeżdżamy. Porównujemy, komu udało się zjechać najlepiej i najdalej. Beata jest niekwestionowaną mistrzynią zjazdu na desce. Wszystkich dystansuje, zatrzymując się z dala od reszty. Jednogłośnie dajemy jej ksywkę „Torpeda”, przestrzegając jednocześnie, żeby się nie rozpędzała tak bardzo, bo gotowa jeszcze wjechać na Panamericanę i sunąć nią do samego Nazca, które jest naszym następnym celem podróży.
Wracamy do oazy i okazuje się, że wszyscy jesteśmy pokryci brunatnym pyłem. Umorusani, ale radośni. Szczęśliwie w oazie można wziąć prysznic. Jeszcze mamy trochę czasu, żeby ochłodzić emocje w basenie i trochę się zrelaksować. Po wysuszeniu się i krótkim odpoczynku znów czeka nas przejazd. Ładujemy się do dwóch starych amerykańskich samochodów i gdy zaczyna już zmierzchać, wyjeżdżamy ponownie na Panamericanę w kierunku Nazca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze