Pech emigranta
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuByłeś zdrowy – za granicą zachorujesz. Chorowałeś – obcą ziemię przywitasz ciesząc się zdrowiem komandosa. Byłeś samotny? Otoczą cię chętni przedstawiciele płci przeciwnej. Biedny stanie się bogatym, krezus przywyknie do dziadowskiego kapelusza, a piersi zmaleją lub urosną w zależności od aktualnego rozmiaru stanika. Niezależnie od charakteru zmiany, wyniknie z niej jakieś nieszczęście.
Po czterech miesiącach życia w Danii nasuwają się pewne obserwacje względem życia na obczyźnie.
W oczy rzuca się kolosalna zmiana, jaka dokonała się w ciągu zaledwie paru lat. Doskonale pamiętam Boston, gdzie mieszkałem na początku wieku (i kiedy nie śniło mi się nawet pisanie felietonów do Kafeterii). Emigracja amerykańska była zamknięta w sobie, na sobie skupiona i skoncentrowana na tym co było dawno temu. W klubach polskich brzmiała muzyka z lat osiemdziesiątych, wiatr targał brudne flagi Solidarności i niemal każdy miał zdjęcie z Lechem Wałęsą, uważanym za męża opatrznościowego i rycerza bez skazy. Organizowano projekcje polskich filmów, biblioteka wielkim nakładem sił sprowadzała dzieła co większych tytanów polszczyzny, chłopaki po godzinach tłukli emigracyjne czasopismo, w które potem owijano pierogi na wynos. Powrót do Polski był wyprawą, nie tylko ze względu na ceny biletów. Istniała psychologiczna bariera uniemożliwiająca wręcz wyprawę na lotnisko, moi rówieśnicy, żyjący w Stanach od lat, uważają, że za Oceanem po prostu nie mają czego szukać.
Teraz jest zupełnie inaczej. Trzeba dopowiedzieć, że właściwie nie jestem emigrantem. Owszem, wyjechałem do Kopenhagi, ale nie podjąłem pracy i prędzej odgryzę sobie język, niż pokalam się uczciwą robotą. Powrót do kraju kosztuje nie więcej niż sto pięćdziesiąt złotych i zajmuje jakieś trzy godziny od wyjścia z domu po wylądowanie na Okęciu. Tablet pozwala ściągnąć większość książek dostępnych w języku polskim, te niedostępne można buchnąć z Internetu. Cyfrowe telewizje oferują polskie filmy i seriale, które z kolei doprowadziłyby największego nawet optymistę na skraj nerwowego załamania. Koledzy przyjeżdżają i wyjeżdżają z taką intensywnością, że niedługo będę musiał wymieniać próg. Jestem w Danii, a jakbym dalej w Polsce żył.
Pewne rzeczy pozostają niezmienne.
Gdy tylko przyjechałem do Ameryki, stłukłem sobie okulary. Moje jedyne okulary. Machnąłem główką, wyrażając w ten sposób entuzjazm do jakiegoś szalonego przedsięwzięcia, poleciały, pac i nie ma. Nie wiedziałem co powinienem zrobić, ktoś wmówił mi, że nawet szkła kontaktowe są tylko na receptę, więc wysłałem błagalną informację do Polski: przyślijcie mi nową parę! Szła tydzień. W tym czasie pracowałem na budowie i miałem trudności z rozróżnieniem wiertarki od cegły. Nie muszę dodawać, że akurat była zima, odśnieżałem na wysokości i całą swoją uwagę koncentrowałem na rozpoznaniu, gdzie akurat kończy się dach.
Świadom tej przygody przed wyjazdem do Danii postanowiłem się odpowiednio przygotować. Kupiłem szkła kontaktowe. U weterynarza wykonałem generalny przegląd kotów i jako przedstawiciel wolnego zawodu uznałem za słuszne upewnić się, że nikt mnie już nie kocha w profesjonalnym sensie tego terminu.
Co dalej? Najpierw kot, zdrowy przez okrągłą dekadę (byłem pewien, że ten bury skurczybyk przeżyje oboje swych opiekunów), zaczyna niedomagać na zdrowiu, dbając, aby efektowność jego choroby była porównywalna tylko z grzybem atomowym. Opisu makabrycznych efektów jego schorzenia jestem skłonny oszczędzić, dość powiedzieć, że naprawienie zwierzaka kosztuje tutaj niemało: za pieniądze zostawione u weterynarza mógłbym spokojnie przedłużyć komuś życie w polskim szpitalu. Kot ozdrowiał lecz na krótko. Bezczelnie choruje dalej i zdaje się cieszyć z tego stanu rzeczy. Jestem pewien, że udaje, próbując wyłudzić rentę z ZUS. Gdybym został w Polsce, wyleczylibyśmy drania gładko i niezawodnie. Zapewne w ogóle by nie zachorował.
Ludzkie zdrowie też stanowi problem. Gdyby miłosierny Bóg w swojej dobroci pobłogosławił mnie złamaną nogą, lumbago czy jakimś egzotycznym ustrojstwem (na przykład chorobą przenoszoną przez śledzie), problem w ogóle by nie istniał! Przed wyjazdem, jak każdy rozsądny człowiek, zreperowałem swoją boleśnie przerzedzoną klawiaturę paszczową, licząc, jakże błędnie, że rok uciągnę na świeżych plombach. Gdzie tam! Uroki szczękowego koncertu przyprawiłyby o łzy Conana Barbarzyńcę i przemieniły Huna Atyllę w kwilącego brzdąca. Tymczasem przedstawiciele narodu Duńskiego, postawieni przed podobnym problemem, wyruszają tam, skąd ja umknąłem, czyli do Polski. Czuję się teraz jak facet, który otworzył stoisko z piaskiem pośrodku Sahary.
Nie doświadczam niczego niezwykłego, gdyż każdy wyjazd z kraju stoi na mniejszym lub większym paradoksie. Mój serdeczny kumpel od pióra i kielicha przez całe życie budował piękny dom. Budował w sensie dosłownym: tyrał z robotnikami, wznosił ściany, sprawdzał, czy kable biegną tak, jak sobie życzy. Skończywszy, wykąpał się w jacuzzi, zrobił pożegnalną imprezę i poleciał do Anglii, gdzie czekała praca i kobieta. Dom stoi wynajęty. Inny koleżka, zrażony brakiem sukcesów w pracy (wykonywał zawód niezależnego specjalisty, dajmy na to, architekta), ruszył za Odrę, gdzie robi w ochronie. W międzyczasie zasypały go propozycje zawodowe, doskonale płatne i dające radość. Co z tego? Ma nowe życie, rodzinę, dom na kredyt i zapomina z wolna, co chciał robić wcześniej.
Byłeś zdrowy – za granicą zachorujesz. Chorowałeś – obcą ziemię przywitasz ciesząc się zdrowiem komandosa. Byłeś samotny? Otoczą cię chętni przedstawiciele (przedstawicielki) płci przeciwnej. Biedny stanie się bogatym, krezus przywyknie do dziadowskiego kapelusza, a piersi zmaleją lub urosną w zależności od aktualnego rozmiaru stanika. Niezależnie od charakteru zmiany, wyniknie z niej jakieś nieszczęście.
Oczywiście nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Przynajmniej nie na gruncie racjonalnym. Zmiana miejsca zamieszkania, emigracja jest wielkim wysiłkiem, sprowadzającym się do reorganizacji całej przestrzeni wokół nieszczęśnika. Pech ma tę właściwość, że dotyka ludzi pozostających w ruchu (osobnik siedzący w domu, nieaktywny, pecha raczej nie doświadczy – aby potknąć się na skórce od banana, musimy najpierw wstać), emigracja oznacza nieprzebraną ilość działań, jakie trzeba przedsięwziąć. Pech, nowoczesny rodzaj fatum, być może świadomy demon obdarzony złośliwą inteligencją znajduje w tym szczególną okazję dla swoich potężnych możliwości. Jak zwykle, jak zawsze, nic z tym nie można zrobić.
Mógłbym wrócić do kraju, w próżnej nadziei, że kot ozdrowieje, a próchnica zniknie z zęba jak starta gumką recepturką. Wolne żarty! Powrót to kolejna przeprowadzka i uruchomienie katalizatora nieszczęść od nowa.
Pozostaje siedzieć. Czekać. Cicho, cichutko.
Może nikt mnie nie zauważy?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze