Zmiany, odc. 11
KAMELIA • dawno temuKrzysiek był już dwa miesiące na odległym kontynencie. Dzwonił średnio raz na pięć dni. Rozmawialiśmy o tym co słychać u nas, u niego. To była sucha relacja - wypowiadana bez emocji, obiektywna i rzeczowa. Na koniec mówiliśmy sobie: „Pa! I do następnego...”, po czym w słuchawce nastawała międzykontynentalna cisza.
Byłam sama. Nie czułam przy sobie obecności nikogo, kto byłby moim wsparciem, przyjacielem, opiekunem i towarzyszem. Zamknęłam się w pomieszczeniu bez okien na świat. Zatrzasnęłam drzwi i siedziałam w nim samiuteńka jak palec. Było tak, choć spotykałam się z rodziną, chodziłam do pracy, koleżanki przychodziły na plotki i kawę… Wreszcie – miałam córkę. Coraz większą i mądrzejszą. Rozkwitającą jak pąk egzotycznego kwiatu.
Kiedy dzień opuszczał naszą część globu i przechodził na drugą półkulę, Ola odbywała conocny spacer z Morfeuszem. Wtedy ja siadałam na dywanie, na środku pokoju, włączałam radio i słuchałam muzyki… Odprężałam się. I kiedy stresy dnia powszedniego odlatywały, zaczynałam myśleć o moim życiu i małżeństwie.
Muszę przyznać, że po jego nagłym zniknięciu w środku Świąt Bożego Narodzenia nie poczułam nawet, że tęsknię. Nie miałam za czym. Wokół mnie panowały spokój i cisza. Równowaga emocjonalna, do której doszłam, stała się substytutem miłości. Samotność była dobra.
Nie wiem, czy mogę mówić za wszystkich, czy dano mi takie prawo, czy to, co przeżyłam, odbyło się według schematu dobrze znanego, opisanego przez podręczniki psychologii, niemniej — twierdzę — czas poświęcony refleksji, analizowaniu i wyciąganiu wniosków pomaga zagoić zranioną duszę. Czułam przypływ optymizmu, życiowej radości. Jak żołnierz zmęczony wojną, który wraca do domu, składa broń i ogarnia go radość, że wreszcie zazna spokojnego, nawet nieco nudnego życia, tak ja cieszyłam się dniami, ich zwykłością i powtarzalnością. Mogłam w pełni być sobą i nie musiałam nikomu się z tego tłumaczyć. Widać miało tak być, po kilku latach małżeństwa, które kosztowało mnie wiele kompromisów, ustępstw i – co najgorsze - chwil zwątpienia we własne siły i wartości.
Mówi się, że samotność jest przekleństwem, ale ja właśnie w samotności odnalazłam czas na cudowne wspomnienia, na powrót do pierwszych dni mojego małżeństwa, do chwil kiedy Ola rosła w moim łonie, kiedy wypłakiwałam się na krzyśkowym ramieniu, że nie będę dobrą matką, bo ten instynkt macierzyński jakoś tak powoli się budzi; czas mojej samotności to był dialog z samą sobą. Właściwie każdy dzień kończył się lub zaczynał refleksjami o mojej – obecnie — mocno kulejącej i niespójnej rodzinie.
Na początku błądziłam. Wspomnienia chwil tak różnych: zakochania i zwątpienia, czułości i agresji, wiary w niebo na ziemi i przeświadczenia, że kroczę wśród żaru piekła – powodowały, że kręciło mi się w głowie. Nie potrafiłam uporządkować tych obrazów. Chciałam znaleźć jakiś punkt zaczepienia, potrzebny mi do uczciwego rozrachunku z przeszłością, jednak miałam w głowie chaos. Trwało to jakiś czas, nim w końcu ułożyłam układankę z odłamków pamięci.
Jakże wielką sztuką jest zdobycie się na obiektywizm! Dzisiaj to wiem. Tamte pół roku było dla mnie wielkim sprawdzianem. Przypomniałam więc sobie początki mojej miłości do Krzyśka, ewolucję łączącego nas uczucia. Od tych guzików i wspólnego tańca. Przypomniałam sobie nasze rozmowy i piękne plany. Te wieczory, kiedy mówiliśmy o dziecku, o tym jak bardzo go pragniemy, o tym jakie nadamy mu imię. Przecież Ola była Olą na kilka miesięcy przed swoim poczęciem! W mojej głowie wyświetlały się slajdy z tych kilku lat naszego wspólnego życia.
Odkryłam wtedy dziwną prawidłowość. Krótko cieszyłam się z tego, co dobre, pamięć o momentach szczęścia ulatywała ze mnie natychmiast, podczas gdy wszystkie przykre wspomnienia trawiłam długo, dniami i tygodniami. Uparcie, dogłębnie roztrząsałam każdy nieprzyjemny epizod i wtedy w niepamięć szło wszystko to, co pozytywnego zbudowaliśmy z razem, jako rodzina. Teraz przyszedł czas na sporządzenie uczciwego bilansu mojego małżeństwa, oddanie Krzyśkowi sprawiedliwości opierając się pokusie zrobienia z siebie ofiary. Na trudnej drodze do prawdy musiałam zadać sobie szereg pytań: Dlaczego poszłam na spacer z kimś kogo widziałam pierwszy raz w życiu? Dlaczego opowiadałam mu tyle historii? Dlaczego chciałam z nim przebywać i cieszyłam się z każdej wspólnie spędzonej chwili? Wreszcie dlaczego powiedziałam sakramentalne: tak?
Odpowiedzi, jakich sobie udzieliłam na te i wiele innych pytań dotyczących naszego związku zawarłam w liście do niego. Był długi, szczery, i – mam nadzieję — rzeczowy. Zanim go wysłałam, przemyślałam sens każdego słowa, odcedziłam te, które nie wydawały się niezbędne. Nie mogłam pozwolić sobie na zbytek. Ludzie, stając w życiu przed ważnym momentem, celebrują go. Wtedy bezwiednie skupiają się, jednocześnie odgradzając od tego co nieistotne, aby lepiej uchwycić te najważniejsze, ulotne doznania. Ich zmysły stają się niemal tak wrażliwe, jak zmysły wytrawnych degustatorów win, gdy pochylają się nad kieliszkami tych szlachetnych trunków chłonąć najsubtelniejsze nuty ich bukietów. Cieszą się chwilą, jakby była sensualnym doznaniem. Takim właśnie niepowtarzalnym przeżyciem było dla mnie ponowne przeczytanie, powoli, zdanie po zdaniu, listu, który napisałam do męża.
Wysyłałam go z nadzieją w sercu, że pomoże nam lepiej zrozumieć siebie, że za jakiś czas odbudujemy mosty między nami. Wierzyłam w słuszność treści i jej pozytywny efekt. Kochałam Krzyśka. Wybaczyłam jemu i sobie. I zrozumiałam, że jedynym, na czym naprawdę mi zależy, jest rodzina.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze