Na lodach w Quito
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuZanim zmęczona długim lotem przytulam się do poduszki, nos rejestruje jeszcze słodkawy zapach budyniu pomieszany z wonią pasty do podłóg. Pierwsze zderzenie ze stolicą Ekwadoru niewiele ma w sobie z kulturowego szoku za to dużo z sentymentalnej ułudy. Jest niczym odwiedziny u prababci. Nowoczesność nie zakradła się również do lodziarni. Liżąc słodkie helado, patrzymy na gipsową figurę Chrystusa. Rozkłada ręce, jakby rozgrzeszał wszystkich łasuchów. Lody stają się naszym nałogiem.
Dochodzi północ, kiedy taksówce udaje się przecisnąć przez zatłoczony plac Santo Domingo i dojechać na Antonio Jose de Sucre, jedną ze stromych uliczek w stolicy Ekwadoru.
Wielkie kokony plecaków tarasują wąski chodnik, kiedy po omacku szukamy dzwonka do hotelu. Szczęka zamek w potężnej metalowej bramie, najpierw ukazuje się zaspane oblicze recepcjonisty a potem zaciszne wnętrze hotelu. Skrzypiące drewniane schody prowadzą do pokoju z zarysem ciężkich mebli. Zanim zmęczona długim lotem przytulam się do poduszki, nos rejestruje jeszcze słodkawy zapach budyniu pomieszany z wonią pasty do podłóg. Pierwsze zderzenie ze stolicą Ekwadoru niewiele ma w sobie z kulturowego szoku za to dużo z sentymentalnej ułudy. Jest niczym odwiedziny u prababci.
Po krótkiej nocy rozsuwam ciężkie zasłony. Nad czerwonymi dachami góruje figura skrzydlatej Matki Boskiej. Jej uniesiona dłoń zdaje się pozdrawiać wiecznie zielone okoliczne wzgórza, białe obłoki sunące po niebie i śniadych mieszkańców Quito bez pośpiechu wędrujących pochyłościami starego miasta.
Nieśpieszność w ruchach udziela się i nam, kiedy celebrujemy śniadanie serwowane na tarasie. I potem, gdy z lekką zadyszką spowodowaną nagłym znalezieniem się bliżej nieba (Quito leży na wysokości ok. 2800 m n.p.m.) przemierzamy uliczki biegnące w górę i w dół, i gdy straszymy gołębie na Plaza San Francisco. Wejście do klasztoru poświęconego patronowi Quito św. Franciszkowi przyciąga żebraków i przekupki. Za to przed białym budynkiem La Merced jest spokojniej. Można przycupnąć na schodkach i próbować na mapie zlokalizować kolejny kościół. Lepiej jednak zagubić się w gęstej zabudowie by napotykać na swojej drodze architektoniczne cuda, niespodziewanie spojrzeć w górę i ujrzeć podświetlane kopuły Iglesia de Santo Domingo lub stanąć przy wejściu najpiękniejszego kościoła Ameryki Łacińskiej – La Compania de Jesus. Ta jezuicka świątynia budowana ponad 163 lata kryje wart 10 mln dolarów obraz Madonny Bolesnej. Tu też znajdują się szczątki tutejszej świętej Mariany de Jesus.
Stare Quito przechowuje pamięć czasów kolonialnych w architekturze i w rysach ludzkich twarzy. W krochmalonych fartuszkach pokojówek krzątających się w hotelu i w kapeluszach dojrzałych dżentelmenów czytających poranną prasę na fotelu pucybutów. Nowoczesność nie zakradła się również do lodziarni, których zatłoczone wnętrza napotykamy co krok. Liżąc słodkie helado w jednej z rodzinnych kawiarni, patrzymy na gipsową figurę Chrystusa. Rozkłada ręce, jakby rozgrzeszał wszystkich łasuchów. Lody stają się naszym nałogiem. Dołączamy do klubu miłośników słodkości mieszkających w Quito. Spore to grono. Na każdym kroku spotykamy stragany ze słodyczami, piekarnie pełne słodkich bułek i czarnowłose dziewczyny dźwigające tace z górami ciastek z kremem. Po pierwszym dniu pobytu mam wrażenie, że słodkie jest tu nawet powietrze.
Kilka kroków za naszym hotelem znajduje się Plaza de la Independencia. Przyciąga rodziny na niedzielne spacery i Indianki sprzedające kolorowe szale odpoczywającym na ławkach turystom. To tu spotkać można agitatorów politycznych i religijnych. To serce miasta. Strzegą go gwardziści ubrani w XIX-wieczne, czerwono-niebieskie mundury. To, że nie są jedynie ozdobą przed Pałacem Prezydenckim, łatwo poznać po nowoczesnych automatach, w jakie są wyposażeni.
Rozmiar stolicy Ekwadoru, drugiego co do wielkości miasta tego kraju najlepiej widać z góry. Kolejka Teleferico wozi chętnych na wysokość 4050 m n. p. m. Oddychanie na tej wysokości staje się jeszcze trudniejsze. Chłód niesiony wiatrem wciska się pod ubranie jakby drwiąc z odległości od równika. Czy możliwe, żeby dzieliło nas od niego zaledwie 24 km? Ośnieżone szczyty wulkanów widziane w oddali podkreślają moje wątpliwości. Podobnie jak stado koni przechadzające się po szczycie. Co one robią tuż pod niebem zobojętniałe na urodę cumulusów?
Przybyszów z ziemnej Europy wiosenny klimat Quito wprowadza w dobry nastrój. Widok obłoków gnanych wiatrem uznajemy za nieodłącznie związany z Ekwadorem aż do pożegnalnej nocy, gdy strugi wody spływają uliczkami starej dzielnicy. Wilgoć zalega w pościeli, wciska się w skrzypiące podłogi Colonial House. Przez szpary w drewnianych okiennicach dobiegają rozmowy Indianek, które przed świtem układają na straganie przedziwnie powyginane ogórki, wstęgi szczypioru i koraliki ziemniaków. W świetle słabej żarówki siadamy do śniadania. Schodzą się pozostali goście – dwie studentki z Niemiec, wysoki Argentyńczyk, wolontariuszka z Nowej Zelandii. Stukają sztućce, pachnie gotowaną kawą i świeżymi owocami. Trudno o dwie jednakowe filiżanki. Znów jest jak w domu babci. Okrągły stół i długie rozmowy. Za kilka godzin wsiądziemy do nowoczesnego samolotu. A teraz, jeszcze przez chwilę będziemy rozciągać w czasie proste przyjemności. Jakoś nikomu nie spieszy się do zwiedzania.
Zdjęcia: Michał Bandyra
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze