Po ilu randkach seks?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPamiętam jeszcze te dziwne czasy, kiedy ludzie chodzili na randki. To znaczy, randki zdarzają się i teraz, natomiast zmieniła się ich funkcja. Stają się bowiem ozdobnikiem, miłym drobiazgiem, a nie centralnym elementem ludzkich zwyczajów godowych. Kiedy sam jeszcze chodziłem na randki, istniał poważny problem: na której to należy pójść ze sobą do łóżka. Jak dobrze muszą znać się ludzie, by użyć siebie do miłości?
Jestem straszliwie stary, więc pamiętam jeszcze te dziwne czasy, kiedy ludzie chodzili na randki. To znaczy, randki zdarzają się i teraz, natomiast zmieniła się ich funkcja. Stają się bowiem ozdobnikiem, miłym drobiazgiem, a nie centralnym elementem ludzkich zwyczajów godowych.
Kiedy sam jeszcze chodziłem na randki, istniał poważny problem: na której to należy pójść ze sobą do łóżka. To ważne pytanie oznacza po prostu, jak dobrze muszą znać się ludzie, by użyć siebie do miłości, rozpusty, a nawet sprośności – problemu tego nie mają bywalcy dark roomów i klienci prostytutek, uznający, być może słusznie, że seks należy uprawiać z nieznajomymi.
Kłopot zasadza się oczywiście na stereotypie. Z niepojętych przyczyn, facet sypiający z dużą ilością przypadkowych kobiet budzi zazdrość i szacun, wydaje się figurą sukcesu, jakby co najmniej z ust spływało mu żywe srebro, a łeb zdobiła korona. Nawet moraliści, co wyklinają takiego Casanovę, piorunują nań z mieszaniną zazdrości i zażenowania, przypominając w tej smutnej czynności pinczera, ujadającego na wilka, że ten taki jest wielki, biega sobie luzem i do tego nie szczeka. Powszechna ocena kobiet, uprawiających nieskrępowaną miłość jest zasadniczo inna, faceci jęczą o puszczalskich, piętnują, a w każdym razie nie traktują poważnie, czego zwyczajnie nie można zrozumieć, zwłaszcza że są to ci sami faceci, zainteresowani wyłącznie zaciągnięciem na swe barłogi wszystkiego, co nie ucieka na przysłowiowe drzewo. Kobieta otwarta na wszelką rozpustę w oczach zawodowego sercołamacza winna być skarbem, złotym cielcem, wysadzanym kruszcem w strefach erogennych, słowem jej pęd do miłości powinien spotkać się z aprobatą, a nie potępieniem.
Tymczasem, dzieje się gra. Trwają podchody.
Mowa o pozorach, o wejściu w kod kulturowy naznaczony przez hipokryzję. Na polskiej wsi, sto lat temu i wcześniej, cnota wydawała się być w cenie, choć tylko z perspektywy kruchty oraz prababć, które w skutek demencji zapomniały, co same wywijały za młodu. Mężczyźni, owszem, pysznili się swymi podbojami, kobiety musiały się ciut kryć, ale, gdy przychodziło do ślubu, facet mógł odprawić wybrankę, odkrywszy, że ta jest dziewicą – otóż, z dziewictwa wysnuwał wniosek, że nikt biedaczki nie chciał, wstyd więc z taką się żenić. Jak wyglądały randki za Jakuba Szeli, wolę jednak nie wiedzieć.
To właśnie problem randek – ile, jak długie, nim dojdzie do skonsumowania. O seksie po pierwszej randce krążą opowieści na miarę króla Artura i można dojść do wniosku, że jeśli para jednak pójdzie do hotelu, nastąpi jakieś straszliwe wydarzenie: zatrzyma się Ziemia, zmarli wyjdą z grobów, albo Jola Rutowicz zostanie prezydentem. Większość znanych mi mężczyzn preferuje randkę numer trzy, jako wydarzenie, po którym winno dojść do zbliżenia – w końcu randkowicze nie są już sobie obcy, a prawidłowe, rozgrzane randkowanie wytwarza ciśnienie, które może ujść w jeden tylko sposób. Sam tak uważałem, choćby dlatego, że podczas czwartego, piątego wieczoru coś nieodwracalnie zdycha, miłosna maszyna zaczyna pędzić na oparach, a facet – o kobietach nic nie wiem – zaczyna obracać głowę ku samotnym damom, siedzącym przy sąsiednich stolikach. Jeśli gdzieś, w jakiejś dziurze, komórce, studni, albo mnisim eremie żyje facet, który doczekał szóstej randki bez skonsumowania, byłoby dobrze gdyby zdradził nam rewelacje, związane z tym tajemniczym wydarzeniem.
Ja jednak wybieram bramkę, to znaczy, randkę numer dwa. Na randce numer jeden leży zbyt wielki ciężar kulturowy, kobiecie podobno nie wypada, zaś facetowi się spieszy i jeszcze by uznał, że tak szybki seks w jakikolwiek sposób potwierdza męską wartość, seksapil oraz urok, nie mogąc pojąć, że kobiety mają poczucie humoru i często śpią z nami, mężczyznami, ot tak, dla hecy. Z kolei randka numer trzy jest nieznośnie oczywista, właśnie wtedy powinniśmy się ze sobą przespać, tak będzie mądrze i zgodnie z rytuałem. Zaś wszystko co piękne w miłości rodzi się poza schematami.
Nie ma niczego bardziej bezsensownego, niż seks po drugiej randce, nic go nie uzasadnia, a wszystko jemu przeczy, druga randka zawsze była czymś zaskakująco nieważnym, progiem między korytarzem a mieszkaniem, jazdą tramwajem, papierem, w który owinięto prezent. Złączenie się w miłosnym uścisku podniosłoby jej rangę, stałaby się czymś więcej, niż tylko bytem przechodnim, co jeszcze nie jest takie ważne, bo przecież randki nikogo nie obchodzą. Ale w samej miłości, nawet czysto fizycznej, też kryje się bezsens, gdyby usiąść i pomyśleć, wyszłoby, że nie powinniśmy się kochać – miłość niczemu nie służy, angażuje czas i pieniądz, do tego można się zarazić i człowiek śmiesznie wygląda, gdy się obściskuje. Niemniej, się kochamy i druga randka, ze swą przypadkowością, absurdalnością i nonsensem wydaje się najlepszym pretekstem dla miłości.
Z kontynuacją, lub bez.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze