Kryzys, nespa?
URSZULA • dawno temuTrzeba będzie przestać stołować się w knajpach i przerzucić się na chlebek z serkiem topionym, jeździć autobusami na gapę, ciuchy kupować wyłącznie w lumpeksach, podbierać to i owo koleżankom. Z jogą i odnową biologiczną należy się pożegnać. Będę musiała umawiać się na randki z kolegami, tylko po to, żeby stawiali drinki na koncertach i kraść ze sklepów kosmetyki z napisem „Tester”. Stanę się skąpa, samolubna, skupiona wyłącznie na myśli o przetrwaniu.
W czasach PRL-u po Polsce, jak długa i szeroka, krążyła taka oto anegdota: W barze mlecznym pewna pani zamawia żurek z jajkiem i makaron ze skwarkami, po czym stawia sobie ten oto posiłek na stoliku i udaje się po sztućce. Kiedy wraca okazuje się, że przy jej stoliku siedzi murzyn i właśnie kończy konsumować żurek. Zrozpaczona niewiasta rzuca się na niego i próbuje uratować chociaż makaron, a wtedy murzyn szczerząc białe zęby w pełnym zrozumienia uśmiechu mówi: „Kryzys, nespa?” I kiedy kobieta odwraca głowę, widzi swój nietknięty żurek i makaron przy stoliku obok.
Dziś jestem równie zdesperowana i gotowa każdego, kto stanie na mojej drodze, podejrzewać o niecne zamiary. No dobrze, to nie był etat, tylko praca na umowę o dzieło. Zgadzam się, że nie pracowałam tam pół życia, tylko niewiele ponad rok. Można się też przyczepić, że nie wkładałam w tą pracę całego serca, nie było to całe moje życie, w przeciwieństwie do pozostałych pracowników. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że kiedy wywalono mnie z pracy, zrobiło mi się cokolwiek nieprzyjemnie.
— Wszędzie, gdzie się nie ruszę, słyszę tylko: kryzys i kryzys – tłumaczyłam koleżance jeszcze miesiąc temu. – Jedni narzekają, że obniżono im pensje, drudzy, że nie dostali kredytu na mieszkanie i ich plany życiowe leżą w gruzach. Do tego w mediach panika – spadki na giełdzie, zastój na rynku nieruchomości, ludzie sprzedają akcje. A ja właściwie nie czuję, żeby był jakiś kryzys. Codziennie rano słońce wstaje tak jak dawniej, bułka w sklepie na dole ciągle kosztuje 1,50 zł, praca jest, starcza na „waciki”.
Proszę więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy po miesiącu dowiaduję się, że właśnie w związku z tym kryzysem, którego skutków właściwie nie odczuwam, moja firma planuje oszczędności na wszystkich frontach. Po korytarzach i na kawie w kuchni krążą pogłoski, że będą zwolnienia. Z dnia na dzień pogłoski przybierają na sile, kolega z biurka obok pochyla się w moją stronę i szepce, że już wiadomo, że poleci 5 osób. Kogo typuję? Atmosfera gęstnieje, wszyscy patrzą po sobie i zastanawiają się: mnie czy jego? Jaki będzie klucz? Czy zwolnią tych, którzy najwięcej zarabiają, więc najwięcej firmę kosztują, czy tych, którzy są tu najkrócej i nie mają jeszcze takiego doświadczenia? W końcu jest oficjalny komunikat dyrekcji utrzymany w tonie, że przepraszamy, ale musimy, proszę nas zrozumieć, na rynku jest źle, a będzie jeszcze gorzej, trzeba zatroszczyć się o stabilność firmy. Tak, dobrze słyszeliście, zwolnimy pięć osób.
— E tam – myślę sobie. – Zwolnią to tych, którzy im się najmniej opłacają. Tych, którzy siedzą na etacie i obijają się całymi dniami, popijając kawkę, coś tam czasem od niechcenia zrobią, ale najpierw długo będą wybierać, bo w nudny projekt się nie będą przecież angażować, a pod koniec każdego miesiąca zgarniają gruby szmal. Tacy jak ja, którym płaci się tylko za wykonaną robotę i którym można wcisnąć najnudniejsze i najbardziej upierdliwe zadanie, a do tego nie opłaca im się ZUS-u, raczej nic nie grozi. Dla firmy to przecież czysty zysk.
No i nadszedł ten dzień: godzina zero, orzeł wylądował. Siedzę przy biurku, a kolega wskazuje na zamknięte drzwi do gabinetu dyrekcji i mówi: Naradzają się. Atmosfera jest grobowa, wszyscy pochyleni nad komputerami, udają, że pracują, a tak naprawdę tylko zastanawiają się: Czy to będę ja?, A może tym razem się uda?
W końcu drzwi otwierają się i wychodzi zza nich szef. Wolnym krokiem mija kolejne biurka i zatrzymuje się przy jednym: Kasiu, mogę cię prosić do siebie? Kiedy Kasia wychodzi ze łzami w oczach i plikiem papierów w ręce, nikt już nie ma wątpliwości, co się dzieje. A następna… jestem ja. Kto by się spodziewał? Lekko otumaniona idę do gabinetu. I dowiaduję się, że jestem bezcennym pracownikiem, że jestem zdolna, dużo zdolniejsza niż większość tu zatrudnionych i zostaję zwolniona dlatego, że szef jest przekonany, że świetnie sobie w życiu poradzę.
— Ja sobie świetnie poradzę? – zastanawiam się. – Przecież właśnie z dnia na dzień zostałam niemalże bez środków do życia.
Tak więc zostałam ofiarą kryzysu i póki co przed oczami przelatują mi wyłącznie czarne obrazy: trzeba będzie przestać stołować się w knajpach i przerzucić się na chlebek z serkiem topionym, znów zacząć jeździć autobusami na gapę i być wiecznie przygotowanym na przepychanki z kanarami, ciuchy kupować wyłącznie w lumpeksach, podbierać to i owo koleżankom. Z jogą i odnową biologiczną należy się na czas jakiś pożegnać, brak pieniędzy oznacza, że będę mniej jeść, a to wystarczy w kwestii pracy nad sylwetką. Będę musiała umawiać się na randki z kolegami tylko po to, żeby stawiali drinki na koncertach i kraść ze sklepów kosmetyki z napisem „Tester”. No i przygotować się na wykonywanie różnych absurdalnych robót dorywczych typu: modelka dla firmy produkującej rajstopy, dziewczyna okazjonalnie wyskakująca z tortu na przyjęciach, niańka do dziecka siostry i sprzątaczka w domach nieco bogatszych znajomych. Stanę się skąpa, samolubna, skupiona wyłącznie na myśli o przetrwaniu i w barze mlecznym będę wodzić dookoła dzikim spojrzeniem w poszukiwaniu podejrzanego osobnika, który tylko czyha, żeby mi odebrać ciężko zdobyty żurek z połową jajka i makaron ze skwarkami. Kryzys, nespa?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze