Neptek kulinarny
JUSTYNA • dawno temuZanim zaczęłam na dobre piąć sie na wyżyny sztuki kulinarnej, zaliczyłam kilka porażek z nieznanymi sobie egzotycznymi przyprawami, diabelnie ostrym sosem do spaghetti (skąd mogłam wiedzieć, że to pasta chilli, opis produktu był po chińsku!), niejadalnym zwarzonym sosem jogurtowym do kurczaka, koszmarnie kwaśną rybą i kilkoma innymi „rewelacyjnymi potrawami”. Ale praktyka czyni mistrza...
W kuchni zawsze radziłam sobie dobrze. Nie mogę się wprawdzie pochwalić, że gotowałam niczym najbardziej rozchwytywany kucharz z restauracji pięciogwiazdkowej, ale moja rodzina była przeważnie usatysfakcjonowana przygotowanymi przeze mnie posiłkami, no i nikogo nigdy nie podtrułam.
Po przyjeździe do Stanów okazało się, że nie będę odpowiedzialna za gotowanie w rodzinie goszczącej. Poza tym Amerykanie jedzą obiad dość późno, po powrocie z pracy – wiec z reguły nawet nie uczestniczyłam w rodzinnych posiłkach. I tak żyłam sobie beztrosko, uwsteczniając się w sztuce tworzenia zjadliwych dań, aż do czasu, kiedy pani domu zmieniła zdanie i na liście moich obowiązków pojawiło się przyrządzania obiadów.
Przepędziłam szybko uczucie lekkiego popłochu, czy nie wyszłam już z wprawy. Pewnie będzie tak, jak z jazdą na rowerze, tego sie nie zapomina! — pocieszałam się.Kiedy jednak przeczytałam pełną listę wytycznych, nakazów i zakazów, mina mi zrzedła. Minimalna ilość tłuszczu, owoce morza i gotowanie na parze… Wizja złociście przypieczonego schabowego czmychnęła w kąt. No, zobaczymy. Może przy okazji nauczę się czegoś nowego – postanowiłam nie nastawiać się na “nie”. Okazało się, że porównanie do jazdy na rowerze było mniej więcej trafione. Nie przewidziałam jednak opcji początkowego spadania z niego z wielkim hukiem.
Wpadam rano do kuchni. Na stole liścik z wytycznymi na zaczynający się dzień, wśród nich prośba o przygotowania faszerowanego ptaka ze spiżarni. Słowo „ptak” budzi we mnie ciekawość. Biegnę więc do spiżarni i zastygam w drzwiach jak słup soli. Na półce leży indyk. Wielki Amerykański Indyk! Pomijając fakt, że jeszcze nigdy nie faszerowałam żadnego ptactwa, do tej pory przyrządzałam jedynie mięso z kurczaka: udka, piersi, nigdy całego. Zataszczyłam olbrzyma do kuchni i zadumałam się nad nim. Po czym, jak przystało na kobietę nowoczesną, przyniosłam również i laptop. Szybko wyszukałam w Internecie fachowe porady: “umyć, wytrzeć, nafaszerować, natrzeć, upiec” – phi! Bułka z masłem. Farsz z pudełka, a ptak już jest wypatroszony, no to mam z górki.
Indyk ląduje w zlewie i zaczyna się kąpiel. Chwila grozy, kiedy ręka utyka mi we wnętrzu ptaka. Z wrzaskiem wyszarpuję dłoń, dalej idzie już gładko. Farsz, potem przyprawy. Nacieram go pieczołowicie niczym masażysta klientkę ekskluzywnym balsamem, a potem wrzucam do piekarnika. Zadowolona z siebie dzwonię do Pauliny, ale ona nie podziela mojego entuzjazmu: „Indyk? Eee… Suche to i wiórowate. Ja zdecydowanie nie lubię. Tobie pewnie też nie będzie smakować”.
Jak to? Tyle zachodu na nic? Szukam wskazówek jak uchronić mięso przed wyschnięciem. „Owinąć szczelnie folią aluminiową i polewać często” – czytam na jednej ze stron. Ptaszysko piekło się pięć godzin, z których przynajmniej dwie spędziłam niemal z głową w piekarniku, troskliwie oblewając go sosem.Jednak efekty były doskonale – mięsko było kruche, wcale nie wiórowate, po prostu pyszne.
Ale to nie koniec moich przygód z indykiem. Dwa dni później, rano na kuchence zastałam garnek z burą cieczą. Rzuciłam na nią podejrzliwie okiem, powąchałam, spróbowałam. Trochę jak zupa, ale mdła, bez smaku i wyglądu… Odlałam część, przyprawiłam sosem pomidorowym, dorzuciłam przypraw i ryżu – i otrzymaną pomidorówkę zaserwowałam swojej podopiecznej na szkolny lunch. Resztę bez skrupułów wylałam do zlewu. Kiedy pare minut później odebrałam e-maila, aby nie gotować obiadu, bo jest cały garnek zupy na kościach z indyka, włosy stanęły mi dęba. Skąd mogłam wiedzieć, że ten mętny i mdły wywar, to rarytas w świecie zup? W desperacji próbowałam stworzyć imitację tego „cuda”, ale nie dało się ukryć, że wyszła mi polska jarzynówka, której daleko do chińskiej zupy na indyku.
Owoce morza okazały się dla mnie niemałym wyzwaniem. Miałam z nimi do czynienia głównie w restauracjach i chińskich knajpkach, ale nigdy nie zabierałam się za ich własnoręczne przyrządzanie.
Poranny liścik zawierał informacje: „Obierz i zamarynuj krewetki. Wieczorem zrobię japońską zupę”. Krewetki, hmm? Zaglądam do miseczki pełnej różowosinych, poskręcanych kształtów. Fuj! Z obrzydzeniem wyciągam jedną poczwarkę. Chyba trzeba zdjąć z niej tę skorupkę, a ogonek? Czy powinnam wyrwać ogonek? W sumie to nic jadalnego, wiec precz z nim! Przyglądam się krytycznie reszcie. Czy powinna być taka sztywna? Tak w ogóle, to mam uczucie, jakby trzymała sie tymi łapkami za mój palec… Chwileczkę - łapkami? Czy krewetki w restauracji mają nogi!? Hmm… Kolejny pancerzyk i proszę bardzo, nóżki też się ściąga! No, niewiele z tego zostało, ale przede mną jeszcze cała miska…
Fakt – obiad tego dnia był dobry, ale o przygotowaniach wolałabym zapomnieć.Zanim zaczęłam na dobre piąć się na wyżyny sztuki kulinarnej, zaliczyłam kilka porażek z nieznanymi sobie egzotycznymi przyprawami, diabelnie ostrym sosem do spaghetti (skąd mogłam wiedzieć, że to pasta chilli, opis produktu był po chińsku!), niejadalnym zwarzonym sosem jogurtowym do kurczaka, koszmarnie kwaśną rybą i kilkoma innymi „rewelacyjnymi potrawami”. Ale praktyka czyni mistrza. Od jakiegoś czasu nie odnotowałam żadnej kulinarnej wpadki, za to nauczyłam sie przyrządzać wiele nowych potraw.
Przemycam tez czasem do jadłospisu polskie potrawy. I zawsze bawi mnie, kiedy słyszę od swojej podopiecznej: “Justina, can we make 'naleszniki' for breakfast?”
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze