Pod osłoną kreteńskiego nieba
MARIA KRAJNIEWSKA • dawno temuSamolot czarterowy ląduje bezpiecznie. Silniki jeszcze pracują, lecz pasażerowie, głównie rodziny udające się na błogi wypoczynek, zawzięcie klaszczą pilotom w podzięce za bezpieczny lot. Jest wczesny wieczór. Słońce zaczyna się skłaniać ku zachodowi, oświetlając egzotyczną roślinność, która witając podróżnych daje przedsmak tego, co dopiero na nich czeka.
Autobusy z rezydentami już podjeżdżają po przybyszy. Ładujemy się do odpowiednich klimatyzowanych wozów. I już ruszamy. Przed nami kilkunastokilometrowa droga, wiodąca przez zupełnie nie turystyczne rejony, zamieszkałe przez rdzennych Kreteńczyków. Zanim dotrzemy do ekskluzywnego hotelu, obserwujemy mijane miejscowości, przepełnione niezbyt zadbanymi ulicami, na których często widać pozostałości po budowach, niewysokie, małe domki o podobnej architekturze, na dachach których w przeważającej większości sterczą wysoko pręty z żelbetonu. Charakterystyczne w zabudowach Krety są małe domki, budowane jeden na drugim, często tuż przy skalnej ścianie. Urokliwe i praktyczne zarazem.
Autokar zatrzymał się przy hotelu, w miejscowości Kato Daratsos, oddalonej o 4 kilometry od Chanii, bodajże najbardziej urokliwego miasta turystycznego Krety. Piękna recepcja, miła i rzetelna obsługa, wyśmienite greckie potrawy w ilości naprawdę zadowalającej nawet największego i najbardziej wybrednego smakosza. Kompleks bungalowów, pomiędzy którymi widnieje ostry błękit wody w basenach, a wszystko to w uroczej otoczce kwitnących egzotycznych roślin. I ten dźwięk, który jest wszędzie…Tak brzmią tylko cykady. Okupują każde drzewo i robią sobie przerwę tylko na parę godzin w nocy.
Wieczór w hotelowym kompleksie działa relaksująco. Już nie możemy się doczekać poranka, by po śniadaniu, obfitującym w aromatyczne pomidory, kozi ser, soczyste melony i pieczywo z kminkiem, wyruszyć na wyprawę po Chanii. Docieramy tam po kilkunastominutowej podróży lokalnym autobusem, zatrzymującym się nieopodal hotelu. Lądujemy w samym centrum miasta. Oko w oko z grecką architekturą, bajecznymi wąskimi uliczkami, krętymi schodami, bujną jaskrawą roślinnością, restauracyjkami na świeżym powietrzu, z których do spacerujących turystów wychodzą tak zwani „nawoływacze”, zapraszający do swych lokali na szklaneczkę schłodzonego piwa.
Kierujemy się w stronę Portu Weneckiego. Stara latarnia majestatycznie wznosi się na końcu kamiennego nadbrzeża. Zatracamy się w labiryncie ulic. Te, w centralnej części miasteczka obfitują w kolorowe tawerny, galerie i sklepiki z pamiątkami. Inne zaś, trochę bardziej oddalone od turystycznego zgiełku, pozbawione sterylnej dbałości o piękno reprezentują typowe domy mieszkalne z pootwieranymi szeroko oknami i drzwiami, za którymi w zupełnym obnażeniu, toczy się codzienne życie Kreteńczyków. Są tu m.in. zakład krawiecki, szewc, sklep spożywczy, zegarmistrz.
Wracamy na chwilę na wąską uliczkę z kolorowymi domkami. Dookoła zaparkowane skutery, popularny środek lokomocji Kreteńczyków. Siadamy w cieniu gęstych drzew, zamawiamy Mythos, delektując się pięknem otaczającego nas krajobrazu, obmyślając cele naszych następnych podroży po wyspie.
Rano wynajmujemy Jeepa, by samodzielnie, nie korzystając z wycieczek nagminnie organizowanych przez rezydentów firm turystycznych, wybrać się do miejsc godnych odwiedzenia i uwiecznienia nie tylko w obiektywie, ale i w swej pamięci.
Zjeżdżając z krajowej drogi podskakujemy w samochodzie przemierzając wyboistą, krętą drogę w górę. Jedziemy wyżej i wyżej, podziwiając niezwykły widok. Z lewej strony wznosi się skała, z prawej zaś… przepaść, a na samym dole granat morza ze złotymi refleksami wysoko stojącego na niebie słońca. Zatrzymujemy się na chwilę. Nie możemy wytrzymać, chcemy podejść na sam skraj przepaści i zerknąć w dół. Nie byliśmy jedynymi miłośnikami zapierających dech w piersiach widoków. Wokół nas zgromadziło się stadko kóz podzwaniających dzwoneczkami przyczepionymi do ich szyj i beczących uroczo.
Dotarliśmy wreszcie na parking, za którym rozpoczynał się wąski skalisty szlak, prowadzący w samo epicentrum raju na ziemi. Plaża Balos to istny seledyn, wymieszany z błękitem i srebrem. Zostajemy tam na dłuższą chwilę.
Zachodnie wybrzeże Krety obfituje pięknymi kolorami: lazur, seledyn, błękit zlewają się ze sobą, tworząc niepowtarzalne nowe odcienie, podsycane intensywnie świecącymi promieniami słońca. Jest ponad czterdzieści stopni na plusie. Podążamy na plażę Elafonisi. Otwarty dach samochodu, szybko ląduje z powrotem, a zamiast niego odkręcona zostaje na całego klimatyzacja. Droga wiodąca do plaży zaskakuje widokami — perełkami. Samotnie podróżujący staruszek na osiołku, drzewko, pełne granatów w przydomowym ogródku, albo kapliczka wciśnięta w skałę. Dojeżdżamy na miejsce, jest cudownie.
Krajobraz wyspy chciałoby się chłonąć w nieskończoność. Tym razem wybieramy się do słynnego wąwozu Samaria, jednak z braku wystarczającej ilości czasu i nadmiaru nieodwiedzonych jeszcze miejsc, postanawiamy nie ruszać w kilkunastokilometrową podróż szlakiem turystycznym, lecz podpłynąć promem z miejscowości Hory Sfakion. Najbardziej malowniczym krajobrazem, obserwowanym z wody stała się miejscowość typowo turystyczna Loutro, dostęp do której jest możliwy tylko i wyłącznie szlakiem wodnym.
Kilkanaście hotelików, piękna plaża oraz sklepiki i tawerenki znajdują się w skałach, do których nie prowadzą żadne drogi naziemne. Dopływamy do Agia Roumeli. Miasto, w którym kończy się trasa marszu przez cały wąwóz Samaria. Przechodzimy pod prąd kilka kilometrów, zadzierając wysoko głowę. Po obu stronach wznoszą się skały, wyrzeźbione najwrażliwszym rzeźbiarzem – naturą. Czas nas goni, by odpłynąć jeszcze tego samego dnia, musimy już wracać do portu.
A teraz czas na moją ulubienicę. Plażę dość nietypową. Nazywa się Preveli. Położona jest na południu wyspy. Mając za sobą rejs do wąwozu, postanawiamy znów udać się w podróż samochodem. Musimy go jednak zostawić na parkingu, z którego jest tylko jedna droga na plażę: strome, kręte niebotycznie długie schodki wśród skał, w dół. Ruszamy zatem w pełni słońca. Z każdym stopniem naszym oczom ukazuje się coraz to piękniejszy widok. Las palmowy, rzeczka, wpływająca do morza, drobne kamyczki pod stopami. Gdy jesteśmy już na dole, zmykamy szybkim krokiem do wody. Jest bardzo ciepła, zachęcająca. Potem ruszamy kajakiem wzdłuż rzeki. Woda jest tak czysta, że przy brzegu dostrzegamy pływające żółwie. Po kilku godzinach, choć otaczający mnie krajobraz znam na pamięć, wciąż rozglądam się dookoła, by dobrze zapamiętać to piękne miejsce.
Pod koniec podróży wracamy do Chanii. Jest to miasto, które nigdy się nie znudzi żadnemu turyście. Siadamy w jednej z tawern położonej tuż przy porcie. Zamawiamy zimne greckie piwo, Souvlaki, Musakę i obmyślamy plan następnej wyprawy na wyspę Kreta.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze