"Niebo pod Berlinem", Jaroslav Rudiš
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuRudiš jest w Czechach objawieniem i człowiekiem z biografią: dziś pisarz, dziennikarz i autor scenariuszy komiksowych, wcześniej piekarz, nauczyciel i prawdopodobnie zacny pijak. W „Niebie pod Berlinem” silnie pobrzmiewają zresztą wątki autobiograficzne – autor naprawdę grał w zespole i był nauczycielem.
Książki są różne, tak jak metody ich czytania. Niektóre – jak powieści Jacka Higginsa czy Grahama Mastertona – to literatura pociągowa doskonała do tego stopnia, że podróż mija niepostrzeżenie, a przeczytaną książeczkę najlepiej zostawić w przedziale. Jaroslav Hašek najcudowniej wchodzi w czeskiej piwiarni, a powieści Sapkowskiego genialnie wchłania się na wakacjach w terenie. Debiut Rudiša „Niebo pod Berlinem” wymaga zaś towarzystwa butelki piwa i odpowiedniego hałasu z głośników – The Clash, Dead Kennedys, ostatecznie Bad Religion lub My Chemical Romance, bo każda linijka czeskiego pisarza wygląda na wykrzyczaną podczas próby punkowego zespołu.
Wydawca, reklamując powieść, odwołuje się do filmu „Kontrolerzy” i rzeczywiście, debiut Rudiša nieco przypomina obraz Nimroda Antala, a to za sprawą rozegrania części wątków w scenerii metra i atmosfery odrealnienia ciążącej nad całością. Literackie tradycje są inne: mamy gawędziarstwo Haška i całą późniejszą tradycję literatury anegdotyczno-knajpianej z obowiązkowym nalotem mistyki instant. Kłania się też „Niebo nad Berlinem”. Rudiš miesza, skacze między historiami, rozpinając przed czytelnikiem fascynującą, wielobarwną i brudną panoramę „gorszego” Berlina.
Narrator i główny bohater tej opowieści decyduje się porzucić bezpieczne życie nauczyciela, opuszcza Czechy i wyrusza do Niemiec. Tam pije, pali, gra w zespole i się zakochuje. Rudiš, zgodnie z dzisiejszymi konwencjami, nie prowadzi wyraźnej linii fabularnej, przerzucając akcenty, ludzi i wydarzenia. W tym słodko-gorzkim sosie dominuje jednak element komediowy, uzupełniany jedynie przeczuciem ludzkich tragedii. Bo całe życie bohatera jest przecież chwilą, próba zatrzymania, a przynajmniej opóźnienia wejścia w dorosłość. Doświadczenia, które przeżywa – przypadkowy seks, narkotyki, granie prostego rocka w piwnicy do głupkowatych tekstów – są zazwyczaj udziałem nastolatków. Bohater odpycha własną dojrzałość i zostawia w Czechach, a skoro można tak zrobić i przeżyć, znaczy to, że żyjemy w bezpiecznych czasach. Bunt ten jest całkowicie intuicyjny – bohater nie analizuje świata i własnych wyborów, bo te są oczywiste od początku. Jeśli wypijamy jedno piwo, natychmiast należy otworzyć następne.
Osobną sprawą jest stosunek do przeszłości – komunizm w umyśle młodego Czecha i w samym Berlinie uległ już mitologizacji, jest epoką żywą w obrazach, wspomnieniach i gadżetach, a jednocześnie zmienił się w ducha. Jest wszędzie, a zarazem nie istnieje.
Całość można przyrównać do filmu dokumentalnego kręconego z ręki – mamy kamerę i wchodzimy w miejską dżunglę najgłębiej, jak się da: przez zapyziałe wagony metra pełne młodych pijaków bekających i sikających przez drzwi, puby, sale prób, mieszkania przesycone zapachem marihuany, gdzie ludzie kochają się na meblach. Zatrzymujemy się, rozmawiamy, w końcu sami palimy, pijemy i kochamy się – energetyczny i obrazowy język Rudiša uniemożliwia zdystansowanie. Niektóre fragmenty aż się chce czytać na głos. Sam autor twierdzi przecież, że świat to technika dźwiękowa, uszy to drogowskazy.
Właśnie – autor staje na głowie, żeby zaprosić czytelnika do swojego świata, a niebagatelną rolę gra w tym wypadku sama forma edytorska, odmienna od czeskiego wydania, ale najpewniej zgodna z intencjami Rudiša. Tekstowi towarzyszą zdjęcia, właściwie szare plamy Berlina. Czytając i oglądając, słyszymy perkusyjny rytm i jazgot gitar.
Od wielu innych przedstawicieli literatury pijackiej Rudiša wyróżnia lekkość pióra i zdolność odnajdywania światła nawet w brudzie świata. Człowiek przewraca ostatnią stronę i zaczyna myśleć, jak by wyglądał w glanach, ćwiekach i z irokezem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze