Samochód czy prawo jazdy?
URSZULA • dawno temuStajemy przed dylematem podobnym do tego: co było pierwsze - kura czy jajko? Najpierw kupić samochód czy zrobić prawo jazdy? No bo pomyślmy: jeśli kupimy samochód i nie będziemy nim jeździć, to będzie stał i się marnował. A jeżeli zrobimy prawo jazdy, a nie będziemy mieli samochodu, to zapomnimy, jak się jeździ, i po paru latach, zanim uciułamy na własny wehikuł, okaże się, że cała nauka poszła w las.
Bardzo wielu moich znajomych staje ostatnio przed takim wyborem. Mało kto, o ile nie zbija prawdziwych kokosów albo nie ma bogatych i hojnych rodziców, może pozwolić sobie na kupno własnego pojazdu. Fakt — można tanio kupić używany, ale Polska to nie Ameryka, gdzie samochód na chodzie można nabyć za grosze. A prawo jazdy też, jak wiadomo, sporo kosztuje. I to z roku na rok coraz więcej. Stajemy więc przed dylematem podobnym do tego: co było pierwsze — kura czy jajko? Najpierw kupić samochód czy zrobić prawo jazdy? No bo pomyślmy: jeśli kupimy samochód i nie będziemy nim jeździć, to będzie stał i się marnował. A jeżeli zrobimy prawo jazdy, a nie będziemy mieli samochodu, to zapomnimy, jak się jeździ, i po paru latach, zanim uciułamy na własny wehikuł, okaże się, że cała nauka poszła w las.
Dziwi mnie jednak, że zdecydowana większość moich znajomych wybiera drugą opcję, czyli prawko bez samochodu. Nie dość, że trzeba za taką imprezę sporo płacić, to jeszcze poświęca się jej mnóstwo czasu. Najpierw trzeba chodzić na przeraźliwie nudne zajęcia teoretyczne, na których monotonny głos pani po pięćdziesiątce wykładającej tajniki przepisów drogowych przeplata się z filmami pokazującymi 102 sposoby, w jakie może zginąć dziecko, jeżeli nie będzie jechało w foteliku. Jeżeli kogoś nie zrażą kursy, potem następują stresujące jazdy po mieście ze starymi panami instruktorami, którzy niestety aż za bardzo lubią uczyć ładne kobiety i często po przyjacielsku kładą rękę na kolanie.
Kiedy już się wyjdzie z tego wszystkiego obronną ręką, następuje egzamin, którego, jak wiadomo, zdać niemalże nie sposób. Jest przecież rzeczą absolutnie niemożliwą, by przez 45 minut jechać zgodnie ze wszystkimi przepisami. Taki kierowca staje się wielką przeszkodą dla pozostałych, którzy usiłują normalnie przemieszczać się po mieście. Tak więc egzamin trzeba zdawać najczęściej siedem razy, szczególnie jeżeli się mieszka w dużym mieście, po którym ciężko się poruszać na czterech kółkach. Po siódmym niezdanym egzaminie staje się jasne, że by go w końcu zdać, trzeba wyjechać gdzieś na prowincję, gdzie ruch jest mniejszy, i tam próbować szczęścia. Wszystko to razem oznacza strasznie dużo zachodu.
Żeby po pokonaniu tych wszystkich trudności jeszcze nie mieć samochodu i nie móc zrobić z prawka żadnego użytku? Nie, dziękuję, to nie dla mnie. Wybrałam opcję numer jeden. Samochód wpadł mi w ręce właściwie sam. Kolega zupełnie przypadkiem wspomniał, że chce się pozbyć swojego starego volkswagena transportera, zniszczonego, ale na chodzie. Nie mam prawa jazdy ani zacięcia do dłubania w silnikach i cyzelowania starych samochodów, ale coś mnie tknęło. Akurat miałam trochę oszczędności, więc postanowiłam zaszaleć. „Po co ci samochód ciężarowy?” - załamywali ręce rodzice. „Przecież on jest zniszczony i ledwo ciągnie”. Ale ja się uparłam i nie było na mnie sposobu. Kiedy ktoś pytał, kto będzie prowadził ten samochód, żartowałam, że dopóki nie oszczędzę na kurs prawa jazdy, będę wynajmować sobie szofera.
Ale nie musiałam. Szoferzy znaleźli się sami. Otóż okazało się, że van to bardzo pożyteczny samochód. Ma sześć miejsc dla pasażerów i gigantyczną pakę. W sam raz, by władować do niego pięciu znajomych, a z tyłu zostanie jeszcze miejsce na grill, dwie skrzynki piwa, prowiant i co najmniej trzy psy. Kiedy rzuciłam wśród znajomych hasło wyjazdu na długi weekend na grilla na zieloną trawkę, chętnych nie musiałam długo szukać. Oczywiście wszyscy mieli prawo jazdy, ale nie mieli samochodu. Okazało się, że jest to układ idealny. Jeżeli kierowca i właściciel samochodu zarazem zaprasza znajomych na wycieczkę, to nie dość, że eksploatuje się jego samochód, to jeszcze on musi prowadzić, męczy się, nie może napić się piwa, a często także sam płaci za benzynę. A tak: ja daję samochód, kierowcy się zmieniają, a za benzynę płacimy wspólnie.
Szybko okazało się, że większość moich kolegów ma także zacięcie do dłubania w autach. Z braku własnych czterech kółek całą miłość motoryzacyjną przelali na mój samochód. Kiedy tylko przejechali się nim kilka razy, zauważyli, że tu coś stuka, tam coś odpada i zanim się obejrzałam, kilku przedsiębiorczych kolegów wpadło i wymieniło olej, płyn chłodniczy i co tam się jeszcze wymienia. Przy okazji naprawili też zderzak, zmienili lusterka i długo grzebali pod maską, poprawiając różne usterki, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia.
Od czasu kiedy kupiłam samochód, mój telefon właściwie nie przestaje dzwonić. Krewni i znajomi królika, kiedy tylko się dowiedzieli, że kupiłam duży samochód, dzwonią zawsze kiedy trzeba przewieźć materac, lodówkę czy kredens. Większość kierowców w takich sytuacjach musi ćwiczyć swoją asertywność, bo przecież nikomu się nie chce załatwiać cudzych spraw. A i autko najczęściej jest wychuchane, strach pożyczyć byle komu. A mojemu samochodowi, ponieważ i tak jest podniszczony, nic się stać nie może. Z szerokim uśmiechem udostępniam go każdemu, kto poprosi.
I jestem przekonana, że jako jedna z nielicznych osób, która ma samochód, a nie ma prawka, sprawiłam mnóstwo radości światu. Kursu nauki jazdy na razie nie planuję.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze