Zakupy w Tajlandii
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuTajlandia to nie tylko kraj uśmiechu, życzliwych ludzi, Buddy, słoni, ryżu i ciekawej historii. To państwo obfitujące w rozmaite towary, na dodatek za niewygórowaną cenę. Handel rozwinął się doskonale i funkcjonuje niemal wszędzie: na lądzie, wodzie, na stacjonarnych straganach, przemieszczających się wózkach. Trwa w dzień i w nocy, nieprzerwanie.
W Tajlandii można kupić chyba wszystko, o czym się tylko zamarzy. A także to, czego nie jest się w stanie sobie wyobrazić. Mimo że pochodzę z kraju, gdzie truskawka to normalny widok w lecie, to tu po raz pierwszy zobaczyłam w sprzedaży te owoce w formie suszonej. A także prażone pestki arbuza, których zastosowania nadal nie znam, oraz paczkowane suszone małe rybki z karmelem i sezamem. To i tak nic w porównaniu z pomysłowością Tajów w kwestii, co sprzedawać, gdzie, jak i o jakiej porze. Zakupoholicy byliby zachwyceni tym krajem. Osoby nielubiące zakupów natomiast nagle odkrywają swoją skrywaną naturę i ciężko jest im przejść obojętnie obok wyładowanych towarem straganów, przenośnych kiosków, sklepów i ulicznych sprzedawców.
Giełda kwiatowa
Miejscem, które w Bangkoku znane jest z handlu, a jednocześnie pobudzającym zmysły, jest giełda kwiatowa Pak Khlong w chińskiej dzielnicy. Kryta dachem wielka hala mieści mnóstwo stoisk wyładowanych od góry do dołu roślinami przeróżnej wielkości, koloru, o rozmaitych zapachach. Słodkie, upojne wonie mieszają się ze sobą, wypełniając stojące pod zadaszeniem powietrze. W wiadrach z wodą stoją lotosy obok mieczyków, na ladach owinięte w papier czekają na nabywców róże. Kwiaty są istotne dla Tajów. Robią z nich nie tylko bukiety i wieńce, ale mnóstwo innych ozdób. Kwiaty służą też jako talizmany wieszane w autobusach, domach, kapliczkach i świątyniach.
Giełda kwiatowa to miejsce barwne nie tylko ze względu na bogactwo kolorów i form. Tu również widać codzienne życie, które toczy się zwyczajnym rytmem. W oczekiwaniu na klientów sprzedający gotują sobie posiłki, jedzą je, śpią, rozliczają rachunki, rozmawiają przez telefon. Wszystko dzieje się tak, jakby niemal tu mieszkali. Handel toczy się od samego rana i trwa zapewne długo. Za kramami kwiatowymi pojawiają się warzywne. Czego tu nie ma! Oprócz znanych Europejczykom warzyw: pomidorów, cebuli, kapusty, pojawia się kilkanaście różnych rodzajów imbiru i zielonych roślin, których różnorodność jest tak duża, że trudno je zapamiętać. A wszystko świeże, dopiero co dostarczone. Dostawy są dość pracochłonne, bo towar przynoszą na własnych barkach tragarze. Na terenie giełdy nie ma żadnych pojazdów. Pochyleni mężczyźni ciągną za sobą wózki, na których załadowane są kosze piętrzące się nad ich głowami. Na ich koszule wypełzają plamy potu wyciśniętego wysiłkiem i upałem.
Chodząc między alejkami, ciągle praktycznie omija się niewielkie kałuże wody, bo kwiaty i warzywa stale są spryskiwane, by utrzymać je w dobrym stanie do czasu pojawienia się kupców.Kiedy wychodzi się poza giełdę, można wreszcie odetchnąć nieco świeższym powietrzem. Ale po wyjściu z jednego targu zaraz trafia się na kolejne stragany. Tu uliczny kram z owocami, a tam wózek z suszonymi rybami i orzeszkami. I tak jest prawie na każdej ulicy.
Cena na kalkulatorze
Targ wodny w Bangkoku to mit. Kiedyś owszem, Tajowie wykorzystywali sieć kanałów i handlowali na wodzie. Ale przenieśli się na bite drogi i do centrów handlowych. Obecnie utrzymuje się pozorowany targ pływający jako atrakcję dla turystów. A kto chce obejrzeć, jak wygląda prawdziwe wodne targowisko, powinien udać się do pobliskiej miejscowości Damnoen Saduak, gdzie zachowano pierwotny charakter handlu na wodzie — małe łódki po brzegi wyładowane wszelkimi dobrami: owocami, warzywami, kociołkami z przeróżnymi potrawami i pamiątkami dla turystów. Ruch jest olbrzymi, co chwila napływają nowe łódki, słychać głosy targujących się ludzi. A wszystko skąpane w prażącym słońcu. Wszyscy obowiązkowo na głowach mają kapelusze. Ja nie miałam, gdzieś mi się zapodział. Postanawiam więc kupić taki, który składa się w harmonijkę i może służyć w tym upale także jako wachlarz.
Kiedy handlarz widzi turystę, od razu podaje mu wyższą cenę niż rodakowi. W Tajlandii trzeba się targować. Bardziej z tego zwyczaju znane są nam kraje arabskie, ale w Tajlandii to powszechne zjawisko i co więcej, odniosłam wrażenie, że oni to zwyczajnie lubią. I tak z początkowej ceny 900 batów za kapelusz drogą negocjacji zeszłam do zaledwie 100. Trzeba zawsze poświęcić temu procederowi trochę czasu, ale obustronna satysfakcja z dobitego targu jest wystarczającą nagrodą. Cenę handlarze wystukują na kalkulatorze i przedstawiają klientowi. Początkowo sądziłam, że to wynika z nieznajomości angielskiego, ale niekoniecznie. Nawet jeśli sprzedawca świetnie zna język, to aby podać cenę, zawsze wystuka ją na kalkulatorze i podetknie go klientowi pod nos. I jeżeli klient również jest w stanie odpowiedzieć tak, żeby sprzedający zrozumiał, ile jest gotów za towar zapłacić, to też użyje kalkulatora. I tak rozmawiają ze sobą, przekazując z rąk do rąk kalkulator z coraz to inną kwotą widoczną na wyświetlaczu. Aż wreszcie dobiją targu.
Tajski masaż
Egzotyczne w Tajlandii są nawet zwykłe targowiska spożywcze pod gołym niebem, gdzie obok świeżo złowionych ryb sprzedaje się całe naręcza zieleniny, mięsa, jajek. Pomiędzy tym wszystkim ustawione są stoiska, gdzie wprost z kociołków można zamówić obfitą kolację, łącznie z deserem. Te ostanie funkcjonują chyba przez całą dobę. Podobnie jak targowiska z ubraniami, obuwiem, zegarkami jedwabiem, skórami, porcelaną, rzeźbami z drewna i Bóg wie czym jeszcze. Przyciągają tłumy ludzi. Najczęściej turystów, bo ceny są bardzo atrakcyjne. Można niemal za bezcen kupić świetne jakościowo wyroby z jedwabiu: szale, suknie, koszule, pościel, obrazy. To samo dotyczy drewna tekowego, a wybór jest ogromny: począwszy od wielkich wyciosanych figur, przez maski, posążki Buddy, a skończywszy na zastawie stołowej. Od nadmiaru towaru można dostać oczopląsu. Znanym tanim targowiskiem jest to ciągnące się wzdłuż jednej z ulic w mieście Chiang Mai. Chodziłyśmy po nim trzy dni, ciągle wyłapując jakieś okazje. Szał zakupów dosłownie nas pochłonął. I tylko kiedy do bagażu dokładałam nowe rzeczy, mówiłam sobie: „nie, nic już nie kupuję, bo się stąd nie zabiorę”. A nazajutrz robiłam to, czego sobie zakazywałam.
Ostatniego wieczoru byłyśmy zmęczone łażeniem pośród straganów. Było późno i chciałyśmy położyć się spać. Renata dostrzegła mały salon masażu, jakich pełno na ulicach Tajlandii: „Zobacz, tylko 15-minutowy masaż głowy, ramion i twarzy, to nam dobrze zrobi”. Dałam się namówić, zwłaszcza że kiedyś poddałyśmy się dwugodzinnemu seansowi masażu i czułyśmy się po nim jak nowo narodzone. Weszłyśmy do salonu. Panie zaprosiły nas na fotele i zaczęły masować. Były już w swoim żywiole, kiedy zdałam sobie sprawę, że zanim nas dotknęły, nie umyły rąk. Tak się składa, że kiedy do salonu masażu przychodzi klient, który nie ma wiele czasu, najczęściej zamawia półgodzinny masaż stóp. Wyobraziłam sobie, że młode Tajki wcześniej wykonały taki masaż komuś z ulicy, i właśnie w tym momencie na swoich ramionach poczułam, jak pod palcami masażystki wałkuje się brud. To był najgorszy masaż w naszym życiu. Uciekłyśmy stamtąd biegiem, odzyskując natychmiast wszystkie siły. Byle prędzej pod prysznic!
Do dziś, kiedy rzucam przy Renacie hasło „tajski masaż”, robi się jej niedobrze. Czasem też przykro mi, że zrezygnowałam z części rzeczy, które chciałam kupić. Jeśli będę jeszcze kiedyś w Tajlandii, to obiecuję solennie, że zabieram ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Żeby będąc tam, spakować w drogę powrotną wszystko, co miałam ochotę poprzednio kupić, a czego nie miałam szansy już wcisnąć w i tak wyładowany po brzegi bagaż.
***
Ostatnim razem obiecałam napisać, co zrobiłyśmy z napotkanym w Laosie niedźwiedziem w klatce. Nie wypuściłyśmy go na wolność, żeby odkupić grzechy. Nakarmiłyśmy arbuzem. Był nam wdzięczny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze