Życie plażowe
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuTydzień na plaży? Siedem dni słońca, morskich fal, palm, piasku w klapkach i włosów słonych od morskich kąpieli? Raj!- wykrzykną jedni. Koszmarna nuda, przynajmniej o sześć dni za długa - pomyślą miłośnicy górskich wędrówek i średniowiecznych zamków.
Ponieważ jestem zwolenniczką różnicowania atrakcji i człowiekiem cieniolubnym, rodzinny kompromis polegający na dwutygodniowym zwiedzaniu i tygodniowym leniuchowaniu na plaży przyjęłam — w końcu jest demokracja — ale z lekkim niepokojem. Nawet fakt, że miała to być jedna z najpiękniejszych plaż na Sri Lance, nie osładzał specjalnie obrazów, jakie podsyłała mi wyobraźnia nafaszerowana impresjami z wakacyjnych kurortów. Obawiałam się ścisku, dudniącej muzyki, zapachu smażonych frytek i olejku do opalania. Brrr! - wzdrygnęłam się na samą myśl. I nie oburzajcie się, Drodzy Czytelnicy. W życiu są bowiem wielbiciele boczku i czekolady, leżaka i butów narciarskich, słodkich drinków i źródlanej wody.
Kiedy po czternastu dniach wyprawy zrzuciliśmy plecaki na białym piasku w Unawatuna, pomyślałam — no dobrze, muszę przyznać, jest tu pięknie! Turkusowy ocean, w którym moczą swe pierzaste grzywy palmy, ryby buszujące w płyciźnie między skałami, kokosy spadające wprost do hamaków. Widok jak z katalogu biura podróży. Tylko jak długo można na to patrzeć? – zastanawiałam się.
Z postanowieniem dokładnego przeczytania przewodnika, jedynej dostępnej mi książki, poczłapałam za rodziną do pierwszego napotkanego hotelu na plaży. Weszliśmy na taras, z którego po wąskich, przypominających drabinę schodach wchodziło się na kolejne kondygnacje, i spojrzałam przed siebie. W ułamku sekundy uśmiech na mojej twarzy rozciągnął się w kierunku uszu. Bo po raz pierwszy w życiu byłam w hotelu stojącym tak blisko wody, jakby wyrastającym z niej. Po chwili okazało się, że po raz pierwszy jestem też w pokoju, gdzie za łóżko służy plażowy leżak, a na podłodze można robić babki z piasku. Wiatr od morza wnosił do apartamentu również zapach wody i odgłosy silników napędzających łodzie.
Zeszliśmy na dół do restauracji. Usiedliśmy przy stoliku wbitym w piasek. Ciepłe fale z miejsca zaczęły oblizywać nasze stopy. Płomienie świec pląsały z bryzą. Ciemne morze szumiało wieczorną pieśń. I zaczęło już być tak romantycznie, że łza w oku się kręciła. Od nastroju z harlequina wybawiły nas bezpańskie kundle wpraszające się na kolację. Nie przeszkadzał im nawet pikantny smak rice&curry. Nam za to zaczęły przeszkadzać pchły, więc pożegnaliśmy towarzystwo, wyruszając na jeden z wielu spacerów brzegiem oceanu.
Choć było mi dane zobaczyć wiele plaż, właśnie tę jedną obdarzyłam szczególną atencją. Wydawała się od początku jak dziewczyna z sąsiedztwa. Piękna, ale swojska. Nie narzucała swojej obecności drogimi knajpami, deptakiem i modnymi butikami. Ujmowała wdziękiem prostoty, kokosem rozłupywanym przez szczerbatego Syngaleza i przykurzonymi pocztówkami. Nawet po tsunami, z bliznami na domach, drzewach i w sercach mieszkańców, kokietowała urodą. W powłóczystej sukni ze szmaragdowej wody, obszytej pióropuszem białych fal, przysłonięta zawadiacką zielenią palm.
Początek kolejnego dnia w Unawatuna wyznaczał poranny odpływ. Wraz z ucieczką wody odpływali rybacy, a na plażę wylegali miłośnicy joggingu i jogi. Prezentowali swe sprężyste ciała wschodzącemu słońcu. Pracownicy nadbrzeżnych knajpek i hoteli rozpoczynali dzień od syzyfowego wymiatania piasku z zakamarków kuchni, z materaców i stolików. Jeszcze na dobre się z nim nie rozprawiwszy, rzucali miotły, by przywitać pierwszych gości przybyłych na śniadanie. W Unawatuna to nie był zwykły posiłek, to była celebracja połączona z kontemplacją. W każdej knajpce można było dostać podobny zestaw. Najpierw padało pytanie o owoce — zestaw składający się z banana, papai, ananasa i limonki można było zamówić w postaci koktajlu bądź sałatki. Następnie trzeba było podjąć decyzję dotyczącą jaja: do wyboru jako omlet, jajecznica lub sadzone. Po chwili kelner pytał „tea or coffee?”, a za moment wracał, żeby dowiedzieć się, czy wolimy chleb, czy tosty. W ten sposób proste śniadanie przeradzało się w królewską ucztę, na stół wjeżdżały dzbanuszki, miseczki, talerzyki, serwetki. I można było długo delektować się chwilą, patrząc na ocean, małpy buszujące wśród palm i osobliwe postaci.
Już od rana brzegiem plaży paradowała galeria znamienitych typów, rozpoznawalnych od pierwszego dnia pobytu. Postacią przyciągającą wzrok był nade wszystko Pan Coconut. Jego przybrudzony, ongiś zielony turban niestrudzenie przeciskał się między ciasno ustawionymi leżakami. „Hello, coconut?” - rzucał z uśmiechem, odsłaniając zęby zniszczone przez betel. Orzech kokosowy serwowany przez niego był tylko jakieś 100 razy droższy niż we wsi, ale któż by mógł oprzeć się takiemu uśmiechowi? Kolejnym plażowym biznesmenem był korpulentny sprzedawca lalek, prezentujący umiejętności włochatych marionetek z aktorskim talentem. To nic, że godzinę wcześniej odegrał przed turystą cały spektakl, jeżeli tylko spojrzało się na niego, robił to ponownie. Szczególnie liczną grupę plażowych sprzedawców reprezentowały batikowe panie. Choćbyśmy mieli już dwanaście spódnic i tyleż samo obrusów z batiku, były w stanie przekonać nas, że potrzebujemy więcej.Na handlarzach pochód się nie kończył. Przez plażę przemykał treser okazałego węża, jego asystent z wystrojoną w sukienkę małpką, „ayurveda professional massager” i właściciel kilku masek do nurkowania i filozof amator w jednym.
Pogadać z turystami lubili wszyscy. Wielu szczerze interesowało się kulturą przybyszów. Odrębną kategorię stanowili szafujący beztroskim komplementem: „you are beautiful” beach boys. Chłopcy rozsiewający białe uśmiechy na prawo i lewo, prężący mięśnie podczas skoków do wody, potrząsający bujnymi czuprynami. Polujący na białe turystki. Trzeba wtedy widzieć miny zachwyconych turystek i zazdrosnych kolegów.
Wraz z wieczornym przypływem zmieniało się oblicze plaży w Unawatuna. Knajpki wabiły turystów i komary płonącymi świecami. Mnisi z pobliskiego klasztoru przychodzili na kąpiel o zachodzie słońca. Rozwieszali pomarańczowe szaty na drzewie i pluskali się wcale nie jak na dostojnych mnichów przystało. A nocą z wody wychodziły żółwice. Składały na plaży jaja. Ciepła i pachnąca tajemnicą woda podchodziła coraz bliżej hoteli. Szkoda nam było czasu na spanie.
Teraz mogę oświadczyć — już nigdy nie powiem, że plaża jest nudna! I nie mogę doczekać się, kiedy pojadę nad Bałtyk, popatrzeć na rybaków przy pracy, mewy, galaretowate meduzy i bursztyny. Zrobię to po sezonie. Bo tłumów nadal nie lubię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze