Na spotkanie przygodzie
MARTA ZIELONKA • dawno temuW zeszłym roku spędziłam w Afryce prawie 5 miesięcy. Kenia i Tanzania leżące w Afryce Wschodniej nad Oceanem Indyjskim stały się moim drugim domem, całkiem innym, ale dziwnie bliskim. Bliskim już od pierwszej chwili, od momentu gdy przekroczyłam bramę lotniska i gdy przywitał mnie ten ciepły, znany jedynie z lektur, a tak często widziany, oczyma wyobraźni, afrykański wiatr.
Byłam tam dwukrotnie. Po raz pierwszy — w grupie studenckiej, z którą po miesiącu pobytu rozstałam się i kontynuowałam moją afrykańską przygodę w towarzystwie Koli, przyjaciółki z liceum. Drugi raz — po kilku miesiącach przerwy — wróciłam do Tanzanii, by doskonalić język suahili i odkrywać nowe, nie poznane wcześniej miejsca. Tym razem to Miga, koleżanka z roku stała się moim towarzyszem.
Z Poznania do Berlina docieramy pociągiem. Trzy godziny mijają w oka mgnieniu. Przeglądam mapy, obserwuje zaśnieżone pola. Będę tęsknić za Polską, za wszystkimi, których tu zostawiam. Przed wyjazdem miałam ochotę ukryć się gdzieś w domu i nigdzie nie jechać. Ogarnął mnie po prostu wielki strach. Długo jeszcze po tym zastanawiałam się jaka mogła być tego przyczyna. Zawsze przecież marzyłam o wyjeździe do Afryki Wschodniej. Wyobrażałam ją sobie na tysiące sposobów. I teraz kiedy byłam już tak blisko… zaczęłam się bać, zaczęłam się zastanawiać, jak to będzie tak długo być tam, a nie być tu. Być dla tamtych ludzi i z tamtymi ludźmi, a tutaj wszystko zostawić.
W pociągu jest ciepło, może nawet trochę za. Ech, niepotrzebnie wzięłam grubą kurtkę. Przecież już za kilkanaście godzin w ogóle nie będzie mi potrzebna. Z dworca w Berlinie autobusem dojeżdżamy na lotnisko. Paszporty, bilety, bagaże. Wreszcie mamy to za sobą.
Kilkanaście godzin w samolocie znoszę bez trudu. Większość czasu przesypiam.Rano budzi mnie krzątanina współpasażerów. Nerwowe poszukiwania podręcznych walizek, toreb, plecaków. Ktoś kogo trąca, ktoś się głośno śmieje, inni próbują zapanować nad malcem, dla którego Boeing 737 wcale nie wydaje się być wielką maszyną.
Lądujemy o 8 rano.
* * *
Na spotkanie z Afryką (Nairobi, Mombasa, Gedi)
Nairobi, 20 stycznia 2003
Zabrać bagaże, wyjść i czekać… czekać bez końca. Czas się nie liczy, jest tylko pole pole (powoli, wolno).
W końcu, po godzinie, jedziemy matatu (mały bus nazwany od słowa tatu, które w suahili oznacza trzy) razem z bagażami. Jest ciepło, ba — nawet duszno. Otwieramy okna i cieszymy się wiatrem, widokiem palm ciągnących się wzdłuż głównej ulicy z lotniska.Wreszcie hotel, drugi, bo pierwszy nam się nie spodobał i był za drogi. Usiąść, odpocząć, napić się wody… ulga. Kąpiel, a potem przyjemny spacer do parku i rozmowa o zwyczajach, życiu Wazungu (Biali) i Watu Weussi (Czarni), o problemach Białych związanych z chorobami skóry, o cudzie Boskim, który ludzi Afryki obdarzył brązowym, czasem jasnym niczym kawa z mlekiem, częściej jednak hebanowym kolorem skóry. Coś wypić, a potem zwiedzanie miasta z Mauricem. Tu Mahakama — Sąd Najwyższy, tam Ubalozi — ambasada, już odremontowana po wybuchu z 1998 roku. Odpoczywamy w Uhuru Park, skąd mamy wspaniały widok na całe miasto.
No i dworzec. Stare afrykańskie dworce, czyste, chronione przez strażników próbują walczyć z czasem… nie poddają się. Oglądamy wiekowe brązowe wagoniki dla I i II klasy. Podróże trwają długo, bardzo długo. Na przejechanie kilkuset kilometrów potrzeba nawet 15 h… spieszyć się nie warto - pole pole.
Ach, no i to: rozszalały tłum rozbiega się na wszystkie strony, ucieka… my też uciekamy poniesieni przez setki mieszkańców Nairobi. Potem wszyscy stajemy. Okazuje się, że to policja goniła złodziei. Jesteśmy niewinni, tak samo jak Ci wszyscy przyglądający się nam teraz z wielką ciekawością. Ale coś się działo, trzeba było biec, biegliśmy.
Mombasa, 21 stycznia 2003
Od 9:00 rano w drodze. Autobus, który miał nas dowieść w sześć godzin, wydaje się nie spieszyć. Ospały kierowca co kilkanaście kilometrów zatrzymuje się wpuszczając kolejnych podróżujących. Jedziemy przez wsie, gaje palmowe lewą stroną drogi, bo ruch tu lewostronny (kolonializm wdarł się we wszystkie niemalże sfery życia), dziwiąc się, że co chwilę coś nas wyprzedza z prawej. Są małpy i stada zebr, którym nie przeszkadzają pędzące automobile. Kroczą sobie spokojnie wymuszając pierwszeństwo.
Do Mombasy docieramy o 18:00. Szukamy noclegu odwiedzając wszystkie dzielnice, nawet tę islamską, która budzi postrach większości mieszkańców tego położonego u brzegów Oceanu Indyjskiego miasta. W końcu decyzja. Zostajemy w Excellent Hotel. Jest przyzwoicie, choć nie tanio. No, ale mamy śniadanie, chandaruy (moskitiery) i bieżącą wodę.
Wieczorem Tusker (najbardziej popularne piwo w Kenii, od ang. tusk - kieł) przy afrykańskiej muzyce. Sen…
Mombasa, 22 stycznia 2003
Na śniadanie omlet, tosty, bekon (znowu pozostałości kolonializmu) i owoce: pyszne, świeże ananasy, mango i małe, bardzo słodkie banany — tu się czuje Afrykę, ten zapach, smak. Zjadam owoce, a do tego sok z owoców passiflory… Klasa!
O 10:00 jesteśmy już przy miejskim dworcu autobusowym. Stary, bez szyb, ale za to z najlepszym w okolicy klaksonem, autobus ma nas zawieźć do Gedi. Odległość 100 km pokonuje w 2,5 h. Można by szybciej, ale nikomu się nie spieszy. Po drodze mijamy wioski, czerwone domy z pokrytymi strzechą dachami ukryte pośród palm: ktoś coś przynosi, inny gotuje, mali chłopcy grają w piłkę.
Dojeżdżamy. Przed wyjściem z autobusu pytamy jeszcze kierowcy, o której mniej więcej będzie tędy przejeżdżał z powrotem. Chcemy żeby nas wziął po dwóch godzinach. On nie wie, nie jest pewien, nie może nam obiecać… No dobrze, żegnamy się, dziękujemy. Najwyżej wrócimy matatu.
Gedi, ruiny starego miasta datowane na XIII wiek. Ponoć znaleziono tu porcelanę i szkło z Dynastii Ming oraz wyroby garncarskie pochodzące z Persji. Ależ człowiek jest ruchliwy! Z Chin to przecież kawał drogi. Zapewne przypłynęli statkami, przywieźli dobra na wymianę, a one dziwnym trafem zachowały się do dnia dzisiejszego. Po ruinach wałęsamy się zupełnie same. Nikt tego nie pilnuje, może za wyjątkiem małp, które właśnie ten teren wraz z przyległymi baobabami upodobały sobie najbardziej. W Europie zrobiono by z tego z pewnością wielką atrakcję turystyczną. Tutaj nikt nie przywiązuje do tego wagi — tutaj gdzie przeszłość tak bardzo zakorzeniona jest w teraźniejszości. Przeszłość jest nadal obecna, ciągle żyje w tych ruinach, w tych mieszkańcach. Żadne zmiany, żadna renowacja… Nie, to jest niepotrzebne, po co? I tak każdy może sobie wyobrazić jak to wyglądało wcześniej. No i rzeczywiście z łatwością dostrzegamy zarysy dawnych meczetów, domów, główną bramę do miasta i na chwilę przenosimy się w XIII wiek. Widzimy kupców, którzy przez Główną Bramę przeprowadzają stada osłów objuczonych suknem, owocami, skórą. Dalej kobiety, które na głowach przenoszą dzbany z wodą, dzieci kręcące się wszędzie i zaczepiające żebrzących ślepców.Gedi, miasteczko założone przez Arabów.Odwiedzamy jeszcze Muzeum Motyli — świetnie prowadzone, w 1998 roku dostało nagrodę.
Wracamy przez wioskę, a tam mnóstwo wpatrzonych w nas oczu. Przerywają swoją pracę i patrzą. Biali bezwiednie zakłócili rytm ich dnia.
Wieczór: kolacja w afrykańskim domu: chapati (rodzaj placka), pilau (ryż z mięsem, warzywami i mnóstwem przypraw), banany i sok ananasowy i suahili, suahili, suahili…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze