Nibylandia
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuWyobraźnia dziecka nie zna granic. To największy skarb i atut dzieciństwa. Wystarczy sobie wyobrazić i to, co wymyślone, staje się rzeczywistością. Nie trzeba nikogo przekonywać, udowadniać, czekać, aż się spełni. Pamiętacie jeszcze, jak to było, gdy byłyście dziećmi? W co się bawiłyście? Każdy ma swoją Nibylandię i po swojemu o niej opowiada.
Wyobraźnia dziecka nie zna granic. To największy skarb i atut dzieciństwa. Wystarczy sobie wyobrazić i to, co wymyślone, staje się rzeczywistością. Nie trzeba nikogo przekonywać, udowadniać, czekać, aż się spełni. Można w jednej chwili być królewną, walczyć na miecze, zmagać się z potworem, wyruszyć na wojnę, popłynąć na rajską wyspę, zbudować pociąg lub tor saneczkarski. Słowem… robić, co się chce. Pamiętacie jeszcze, jak to było, gdy byłyście dziećmi? W co się bawiłyście? Każdy ma swoją Nibylandię i po swojemu o niej opowiada.
Wojna na papierówki
Wiktoria (22 lata, dziennikarka z Poznania):
— Wychowywałam się w małym miasteczku, przy nieruchliwej ulicy, w pobliżu stawów, budowy osiedla, w domu z podwórkiem, trzepakiem i ogródkiem. Zapamiętany moment z dzieciństwa to: w jednej ręce pajda chleba, w drugiej kawałek kiełbasy albo obrany ogórek. Z tym prowiantem znikałam na całe przedpołudnie. Ulubiona zabawa — w wojnę. Polegała na bombardowaniu się niedojrzałymi i przejrzałymi papierówkami. Bolało jak cholera, a na ubraniu zostawały plamy, co oczywiście doprowadzało moją mamę do szewskiej pasji. To zabawa wakacyjna. Zimą bawiliśmy się w zjeżdżanie na tyłku z pobliskich pagórków. Urządzaliśmy prawdziwy tor saneczkarski i robiliśmy zawody. Do domu wracało się, gdy już było ciemno i gdy pupa tak przemarzła, że aż piekła, a tył spodni stawał się zupełnie sztywny. Ta zabawa również nie podobała się moim rodzicom. Dostawałam za nią różne kary, ale nic nie pomagało, i tak zjeżdżałam, tyle że na kawałku kartonu lub na reklamówce. Kto by tam myślał o sankach. Teraz wolę narty i staram się nie tarzać w śniegu. No, chyba że nikt nie widzi!
Anioły i motyle
Bogusia (35 lat, nauczycielka z Ciechanowa):
— Miałam wiele szczęścia – beztroskie dzieciństwo. Moim światem był ogródek przy domu, rabatki i motyle. Babcia uczyła mnie, żeby ich nie łapać, ale ja nie mogłam się oprzeć. Wymyśliła więc, że mój anioł stróż to wszystko widzi, zapisuje w notesie, a potem donosi Panu Bogu. Bardzo się bałam, że nie pójdę do nieba. Starałam się łapać tak motyle, żeby anioł tego nie widział. Rozglądałam się wokół i gdy w zasięgu wzroku nie widziałam żadnego anioła, który mnie pilnuje, wpadałam w grządki z kwiatami i łapałam kolorowe motyle. Pamiętam, że latem zbierałam w zawiniętą do góry spódniczkę marchew i truskawki. Zjadałam je, otrzepując z ziemi. Nigdy nie pozwoliłabym na to swojemu synowi. Zarazki! Choć kiedy się nad tym dłużej zastanowię… Jestem zdrowa i sprawiało mi to tyle przyjemności. Może jednak powinnam mu pozwolić. To prawdziwa frajda.
Labirynt z żyta
Sabina (30 lat, grafik ilustrator z Warszawy):
— Teraz bym się nie napiła, ale gdy byłam dzieckiem, uwielbiałam mleko prosto od krowy, ciepłe, z pianką, nalewane do kubka z wiadra tuż po dojeniu! Wakacje u cioci na wsi to najlepsze wakacje, czekałam na nie cały rok. Jechałam tam na miesiąc. Ważnym punktem programu było spanie w stodole. To dziwne, bo dziś bym się nie odważyła, choćby z powodu innych mieszkańców stodoły – polnych myszy i przeróżnych robali. Wtedy w ogóle mi to nie przeszkadzało. Od rana do wieczora mogłam zjeżdżać ze stogu siana. Moje córki też to uwielbiają, ale na placu zabaw ze zjeżdżalnią. Lubią też, gdy im opowiadam o moim dzieciństwie, a najbardziej o leżeniu w życie. Wujek gonił nas za to, wymachując łopatą. Niszczyliśmy mu zbiory. Zabawa w chowanego trwała aż do zmroku. Pole było dla nas prawdziwym labiryntem. Tylko głowy wystawały. Tęsknię za wsią i smutno mi, że moje dzieci bawią się na małym skwerku w otoczeniu bloków. Chętnie przeniosłabym się na wieś, ale w mieście trzyma mnie praca.
Peruka z łopianu
Dominika (26 lat, copywriter z Warszawy):
— Miałam nieziemskie pomysły. Rodzice bali się, co ze mnie wyrośnie, ale nie jest chyba tak źle. Bawiłam się głównie na budowie. Było tam dużo usypanych pagórków i roślin, które nie rosły w pobliżu domu. Pamiętam, że z łopianu robiłyśmy sobie królewskie peruki. Pagórki to były komnaty w pałacu, a my oczywiście byłyśmy królewnami. Przy domu też była pyszna zabawa. Wykopałyśmy z siostrą wielki dół. Miał prawie metr głębokości. To miała być nasza grota, bunkier, schron przeciwko chłopakom. Niestety przyszedł tata i kazał nam go szybko zasypać, zanim zobaczy to dozorca. Pamiętam smak waty cukrowej i wody sodowej z sokiem malinowym, a także pajdy chleba z masłem, cukrem i gęstą śmietaną. Dziś pewnie żadne dziecko nie zjadłoby takiej kanapki. Były też zabawy, których się wstydzę. Z drugiego piętra spuszczaliśmy ze spadochronem żaby. Spadochron to po prostu foliowa torebka. Żadna ze spadochroniarek nie przeżyła lądowania. Dostałam wtedy pierwsze prawdziwe lanie. Słuszne zresztą.
Pociąg do Honolulu
Otylia (23 lata, studentka z Poznania):
— Moje zabawy to głównie straszenie brata. Uwielbiałam to robić! A mój brat do dziś mi wypomina, jak umierał ze strachu, gdy ja chodziłam po parapecie za zasłonką w czerwonych rajstopach na głowie i udawałam krasnoludka! Lubiliśmy się bawić w szafie. Zamykaliśmy się w środku i tworzyliśmy swój świat. Każde opowiadało swoją wymyśloną wersję. W naszych zabawach dość często uczestniczyli rodzice. Byli pasażerami pociągu, który tworzył rząd krzeseł, stołków i materac. Musiał być przecież wagon sypialny.
Piknik na wyspie
Ola (20 lat, studentka z Warszawy):
— Dość dobrze pamiętam zabawę w piknik. Stół i krzesła nakryte były kocami, tworzyły namiot. Pod stołem mieliśmy materac do spania. Robiliśmy ognisko, czyli stos podartych karteczek przykrywających zapaloną latarkę. Na wieszaku i dużym fikusie mocowaliśmy banany i mandarynki. Było to nasze egzotyczne pożywienie na wyspie. Do kuchni po prowiant, który oczywiście przygotowywała mama, musieliśmy się przeprawiać rzeką na łódce — kocu. Płynęliśmy na niby — po śliskiej podłodze. Prowiant był prezentem od tubylców z innej wyspy, czyli od rodziców. Gdy mój Gabryś urośnie, też będę się z nim tak bawić. Na razie nie ma go jeszcze na świecie, ale potrafię sobie wyobrazić, jak spędzamy czas. Chyba nadal mam coś z dziecka.
Szkoda, że nie można tak w realu, i szkoda, że tak szybko zapominamy o dzieciństwie. A jest co wspominać… Podzielcie się swoimi wspomnieniami i nigdy nie przestawajcie być dzieckiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze