Spacerem przez Miami
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuPalmy, złoty piasek, turkusowe morze, drogie jachty, powabne kobiety w bikini, luksusowe samochody i pięciogwiazdkowe hotele – taki obraz Miami Beach został ukształtowany przez znany w latach 80. serial „Policjanci z Miami”. Tymczasem z bliska Miami wygląda na senne, spokojne miasto z pustymi pięknymi plażami, gdzie łatwiej spotkać mewy niż plażowiczów.
W Miami zatrzymywałam się zawsze na dzień lub dwa, w dalszej drodze do Ameryki Południowej lub Środkowej. Kilkakrotnie było dla mnie takim przymusowym przystankiem i za każdym razem miałam okazję obejrzeć inną dzielnicę. Miasto zaskakująco różni się od lansowanego w serialu hałaśliwego wizerunku. Dzielnice z niską zabudową domów jednorodzinnych z równiutko przystrzyżonymi trawnikami są oazą spokoju. Ocienione palmami, otulone w kwitnące różnobarwnie kwiaty, mieszczą na tyłach obowiązkowe wymuskane ogródki, gdzie wieczorami na ratanowych fotelach zasiadają właściciele przy butelce wina. Często w ogrodzie jest basen, bo w Miami gorąco jest przez cały rok i miło jest zażyć orzeźwiającej kąpieli na swoim podwórku.
Na ulicach jest cicho. Czasem przejedzie samochód, czasem zaplącze się jakiś przypadkowy przechodzień – tutaj tak jak w wielu amerykańskich miastach chodzący pieszo ulicami ludzie to rzadkość. Na większych placach rosną drzewa namorzynowe przypominające, że w powietrzu stale utrzymuje się wilgoć. W konarach kryją się małe jaszczurki, lubiane przez ludzi ze względu na to, że zjadają owady. Niedaleko hotelu, w którym mieszkałam, kilka razy widziałam kolorowe papugi latające w powietrzu. To dziwne uczucie, wiedzieć, że jest się w mieście, podczas gdy wszystko, co się widzi, temu przeczy.
Wystarczy jednak wybrać się do tutejszego city, by szybko wyzbyć się złudzeń. Jest ono podobne do wszystkich innych centrów biznesowych nowoczesnych miast. Biurowce strzeliście przeszywają niebo szkłem, betonem i metalem. Klockowate wielościany, których klimatyzowane wnętrza wypełniają uwijający się przy komputerach pracownicy. Na ulicach panuje duży ruch, trudno znaleźć miejsce do zaparkowania, palmy ledwo zipią od spalin. Po chodnikach przemieszczają się elegancko ubrani biznesmeni spieszący na spotkania lub wracający w pośpiechu z lunchu.
W wakacyjny nastrój wprawia wieczorna wycieczka po nocnych klubach. Ciekawe miejsca, ale niczym nieróżniące się od innych klubów w modnych kurortach, gdzie klientelę stanowią bogaci turyści. Przepych, prześciganie się w nietypowym wystroju wnętrz, zgrabne barmanki i tancerki zabawiają sączących drinki znudzonych, dobrze ubranych gości. Inni wiją się na parkiecie przy najnowszych hitach muzyki pop. Czasem można spotkać bawiące się w klubach gwiazdy filmowe lub muzyczne, co dodaje pikanterii imprezie.
Po nocnych szaleństwach ranek zaczyna się później niż zwykle. No i odczuwa się też zmianę czasu po wielogodzinnym locie z Polski. Oprócz czasu jest jeszcze jedna istotna różnica między tymi miejscami: tu jest ciepło nawet w zimie. Wyjeżdżałam z Warszawy okutana w ciepłą kurtkę, szalik i czapkę, tutaj wystarczy bluzka z krótkim rękawem i spódnica — dla przybyłego z miejsca, gdzie panują ujemne temperatury, upał jest nieznośny. Nieodzowne są okulary przeciwsłoneczne. Zapomniałam je ze sobą zabrać za pierwszym razem, kiedy wybierałam się na plażę. Chciałam zobaczyć to słynne Miami Beach. Słońce, które odbijało się od złotego piasku i fal, boleśnie oślepiało. Zadziwiło mnie to, że taka piękna, rozległa plaża świeci pustkami. Żywego ducha nie widać. Może to zwyczajnie nie sezon na plażowanie?
Jednak następnym razem, kiedy znów byłam w tym znanym miejscu, też było pusto. Być może było za wcześnie – pojechałam na South Beach około jedenastej przed południem. Poza tym zrobiło się nieco pochmurno i wietrznie. Jedynymi osobami na plaży byli ratownicy chowający się w kolorowych domkach ratowników przypominających te ze „Słonecznego patrolu”. Łatwo jest pracować, kiedy na plaży nic się nie dzieje. Dużo było tylko mew — różnych gatunków i kolorów. Całe stada przesiadywały na piachu, zwrócone głowami w stronę wody, wyglądały, jakby czekały na coś. Poczułam się dość niepewnie, przechodząc między nimi, bo przypomniałam sobie, że tak spokojnie wobec ludzi zachowywali się na początku filmu bohaterowie „Ptaków” Alfreda Hitchcocka. Miałam nadzieję, że czekają, by sprawdzić, co przypływ pozostawił po sobie na brzegu: meduzy, wodorosty, na nic więcej nie mogą liczyć.
Tuż za plażą jest słoneczna promenada, przy której usytuowane są nieduże hotele. Te wielkie, mające po kilkaset pokoi, są położone bardziej na północ Miami Beach. Wypromowana przez serial „Policjanci z Miami” South Beach jest inna – są tam najwyżej kilkupiętrowe budynki, a w nich na parterze knajpki i kawiarnie, butiki, kioski. To miejsce przyciągające artystów i projektantów mody. Mają tu swoje domu Sylvester Stallone i Madonna. Gianni Versace zauroczony plażą kupił w 1991 r. przy Ocean Drive zrujnowany hotel. Na przebudowę swojej posiadłości wydał ponad 30 mln dolarów. Nie cieszył się jednak długo luksusową willą zwaną Casa Casuarina. Sześć lat później, wracając ze śniadania ze swojej ulubionej knajpki The News Cafe, został zastrzelony, kiedy otwierał żelazną bramę do swojego domu. Dzisiaj dom ten stanowi jedno z ważniejszych miejsc odwiedzin na South Beach. Imponująca rezydencja jest odzwierciedleniem stworzonego przez Versacego królestwa mody, przynoszącego rocznie kilkaset milionów dolarów przychodów.
Zwyczajem Versacego wybieram się na śniadanie do jednej z knajpek. Oczywiście zajmuję stolik w słońcu. Kawa, rogalik z dżemem, do tego lektura – czasem nie trzeba dużo do szczęścia. I jedyne, o czym muszę pamiętać, to czas, żeby w porę się zebrać i jechać na lotnisko, aby stamtąd ruszyć dalej przed siebie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze