Jaskrawość pól ryżowych
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWyrwanie się z tego zimnego kraju do gorącej, kolorowej Tajlandii było jak zbawienie i naładowanie baterii na resztę chłodnych miesięcy. W tajskich warunkach można szybko zapomnieć o tym, że na co dzień w ojczyźnie o tej porze roku źródłem ciepła jest kaloryfer lub piec, a nie po prostu słońce. Można nie pamiętać, że dominujące barwy polskiej zimy to szarość i biel.
Pamiętacie zeszłoroczną zimę? Dokładnie rok temu Polskę zawaliły tony śniegu i wszystko ściął mróz. Przy trzymających dwa tygodnie dwudziestostopniowych mrozach zamierały czynności życiowe i akumulatory samochodów. Tak bardzo tęskniłam wtedy do ciepła, do różnorodności barw, a przede wszystkim do zieleni, koloru nadziei. Nadziei na to, że kiedyś słońce stopi lód i sprawi, że na drzewach pojawią się pączki liści i kwiatów. I wreszcie możliwe staje się nacieszenie oczu bujną roślinnością, jej różnorodnością form i kolorów.
Krzykliwa zieleń
Przemarznięta polskim mrozem, zmuszona w surowych warunkach klimatycznych do widoku wszechobecnej bieli, wiedziałam dokładnie, czego chcę. Czekałam na tę chwilę, kiedy stanę przed nieograniczonym oceanem zieleni, pociętym nitkami ścieżek. Pola ryżowe to nie tylko główne źródło wyżywienia dla całej Azji. To uczta dla oczu i dla duszy. Doprawdy nie zna barwy prawdziwej, soczystej zieleni ten, kto nie miał szczęścia ich widzieć. Taki kolor to zmora producentów telewizorów i fotografów – gdyby był on widoczny w ich obiektywach, zarzucilibyśmy, że fałszywie odwzorowują naturę. Tak jaskrawa zieleń w Europie nie występuje w środowisku naturalnym.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji zatrzymałyśmy się z koleżanką przy jednym z pól. Wszystko, na co było nas stać, to niemy zachwyt i łakome pochłanianie niezwykle barwnego, żywego, a jednocześnie pełnego spokoju widoku. Pojawiła się przemożna chęć, by nasycić się nim, utrwalić go w pamięci i zabrać ze sobą. Krzykliwa zieleń szachownicy drobnych poletek kłuła boleśnie w oczy, jednocześnie wyzwalając radość, zaś widok pracujących na nich pogodnych ludzi działał kojąco. Żadnych zbędnych ruchów, dźwięków i czegokolwiek, co wprowadzałoby nerwową atmosferę czy pośpiech. Nawet nieruchome powietrze świadczyło o tym, że czas biegnie tu inaczej, swoim rytmem. To było niemal jak katharsis.
Wyrwał nas z odrętwienia śmiech Tajów. Zobaczyli nas i zaczęli pokazywać palcami, nie przerywając pracy. Oswoili się z naszym widokiem, a my miałyśmy czas, by cieszyć oczy tak niezwykłym krajobrazem.Pola ryżowe w Tajlandii uprawiane są przez mieszkańców całej wsi. Niezależnie, czy jest to pora sadzenia, rozsadzania, czy zbioru, wszyscy, którzy mogą pracować, stawiają się do pracy. Pomaga sobie dalsza i bliższa rodzina oraz sąsiedzi. Obowiązuje zasada wzajemności – ja pomagam tobie, ty pomagasz mi. Łatwo wyczuwa się życzliwość, uczynność i bliskość między ludźmi.
Wiązanie ryżu, wiązanie ananasa
Nie wiem, czy to magiczna sceneria, czy też pragnienie odczucia tej atmosfery popchnęło mnie, żeby wejść na pole. Zeszłam na polną dróżkę i dotarłam do ścieżki wiodącej do robotników. Przy niej stała kryta słomą wiata, gdzie pozostawiali swoje rzeczy, ubrania, jedzenie i picie, tak niezbędne w tym upale.Szłam wąską ścieżką oddzielającą dwa pola pełne wody. Kiedy znalazłam się bliżej, mogłam się dokładniej przyjrzeć temu, co robią robotnicy. Wyrywali rośliny. Plony wiązali w pęczki i odkładali na stos. Wszystko to robili, stojąc niemal po kolana w wodzie, w gumowych kaloszach, z obowiązkowym kapeluszem na głowie, chroniącym przed czterdziestostopniowym upałem. Ożywili się znów, widząc, że chodzimy po polu, witali nas uśmiechami, ale ani na moment nie przerwali pracy. Na ścieżce siedziała kobieta, która wiązała pęczki roślin. Kiedy zobaczyła, że się zbliżamy, przywołała nas do siebie ruchem ręki. Posunęła się na maleńkim drewnianym zydelku, na którym siedziała, i zaprosiła obok. Dała nam do ręki pęczek ryżu do związania. I tak oto przez parę minut zdarzyło mi się pracować na polu ryżowym.
Z żalem je opuszczałyśmy. Przejeżdżając parę kilometrów dalej, natrafiłyśmy na inne pole. Tym razem ananasowe. Nie wiedzieć czemu sądzi się, że ananasy rosną na drzewach. Nic bardziej mylnego. Ta roślina tkwi w ziemi jak kapusta. Ciekawe, czy Tajowie znajdują swoje dzieci w ananasach? Nie byłabym zdziwiona, gdyby tak było, bo tajska dziatwa daje się określić jednym przymiotnikiem: słodka. Na polu były same niedojrzałe rośliny. Okazuje się, że upał może doskwierać także ananasom, bo liście są związane, by chronić owoc przed spaleniem. Ponieważ my też nie chciałyśmy się spalić, wyruszyłyśmy dalej, by znaleźć zacienione miejsce, w którym będzie można coś zjeść.
Bogactwo ryżowych smaków
Jest takie pytanie, które zadaje się na powitanie, niemal zamiast „dzień dobry”. Brzmi ono: „czy jadłeś już dzisiaj ryż”? Jest typowe dla Chin, ale w warunkach tajskich również się sprawdza. Jest wyrazem troski o drugą osobę i okazania serdeczności. Ale zdradza też wiele ze zwyczajów żywieniowych Azjatów. Ryż można jeść od samego rana, na śniadanie. Króluje na stołach przy okazji wszystkich posiłków. Jacy my jesteśmy ubodzy kulinarnie, potrafiąc przyrządzać go tylko w postaci gotowanej. W Azji robi się z ryżu chyba wszystko: zupy, mąkę, makaron, ciasta, ciastka, pasty, kremy, nadzienia i nie mam pojęcia co jeszcze, tak duża jest skala możliwości jego wykorzystania. Kiedy dołoży się do tego różne odmiany ryżu, bogactwo smaków jest nieopisane.
Jakiś czas później trafiłyśmy do młyna ryżowego. To tutaj ryż jest wyłuskiwany, segregowany i mielony na mąkę. Wielka stodoła, a w niej skryta gigantyczna, hałaśliwa maszyneria: koła zębate, piece, przekładnie, liny. Poważnie to wszystko wygląda, choć technologia trochę staroświecka z naszego punktu widzenia. Zaduch, jazgot maszyn i dostający się do oczu i nozdrzy pył z unoszących się drobin przemielonego ryżu wyganiają na zewnątrz. Pod nogami ściele się miękki, żółtopomarańczowy dywan. To plewy z ziaren, które odkładają się hałdami na całkiem sporej powierzchni. Pracownicy wsypują je do koszy i noszą do ciężarówki. Będą zapewne wykorzystane do czegoś innego.
Przysmak z grilla
W niedalekim sąsiedztwie młyna, przy drodze, natrafiamy na stoisko z osobliwą potrawą. Z daleka czuć zapach kopcącego się węgla drzewnego i grillowanego mięsa. Grupka turystów z ożywieniem rozmawia, gestykuluje i robi zdjęcia. Podchodzimy bliżej i nie musimy pytać, o co chodzi. Mięso moczące się w misce z wodą wyjaśnia wszystko. Leżą w niej obdarte ze skóry szczury, oprawione, gotowe do wrzucenia na ruszt i przyprawienia. Po drugiej stronie stoiska na kupce ułożone przyrządzone, upieczone szczurze przysmaki. Mało mięsa, dużo kości i długi ogon, składający się z drobniutkich kręgów pokrytych skórą. Mięso jak każde inne, ale świadomość, że to szczur, nieco przeszkadza w spróbowaniu. Jedna z kobiet zdobyła się na odwagę. Po dwóch kęsach pobiegła w krzaki i zwróciła przysmak, łącznie ze śniadaniem. Nie dlatego, że był niedobry. Owszem, mięso całkiem smaczne, ale jak pomyślała o tym, co je, to ją zemdliło.
Podobno nie jest tak, że je się wszystkie szczury, jak popadnie. Jest to specjalna odmiana tych zwierząt i stanowi smakołyk. Na przyrządzone do jedzenia szczury trafia się w Tajlandii rzadko. Zastanawiam się, czy te, które widziałyśmy, faktycznie były hodowlane, czy też bliskość młyna ryżowego powodowała, że było ich dużo w okolicy i w ten sposób pozbywano się ich. Skłaniam się ku tej drugiej wersji. Jak widać, ryżu wystarczy dla wszystkich, żeby wyżywić i nasycić każdą istotę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze