W czym Warszawa przypomina Nowy Jork?
URSZULA • dawno temuNikt do tej pory nie zauważył tego, że istnieje całkiem spora liczba bezdomnych niezwykle sympatycznych, którzy ten sposób życia wybrali chyba wyłącznie z powołania i świetnie sobie zorganizowali życie. Są to ludzie o nierzadko bardzo ciekawych życiorysach, którzy mają wiele historii do opowiedzenia i po prostu niewiele robią sobie z pieniędzy, dóbr i ciepłych mieszkanek.
Chyba jestem dobrą katoliczką, bo znalazłam się w grupie 26% ludzi, którzy na pytanie zadane ankietowanym na stronie towarzystwa katolickiego Opoka odpowiedzieli twierdząco. A pytanie brzmiało: „Czy jest jakiś bezdomny, który nie jest dla ciebie bezimienny?”. I nawiązywało oczywiście do powszechnie podejmowanej przed nadejściem zimy dyskusji o biednych, głodnych i zmarzniętych bezdomnych, dla których nie ma miejsc w noclegowniach i którym natychmiast należy udzielić pomocy. Jest taki bezdomny, który nie jest dla mnie bezimienny, ale wcale nie zamierzam mu pomagać. Po prostu go lubię.
Rozumiem, że wśród bezdomnych są jednostki bardzo skrzywdzone przez los, które przyjmują tę niewdzięczną rolę społeczną ze względu na tragiczne koleje życia, niesprawnie funkcjonujące organizacje mające nieść pomoc czy też dlatego, że bardziej niż wszystko na tym świecie kochają wodę ognistą. Rozumiem również, że wielu bezdomnych śmierdzi, ma kłopoty z przedstawicielami prawa i generalnie budzi grozę swoim szalonym wejrzeniem. Nikt jednak do tej pory nie zauważył tego, że istnieje całkiem spora liczba bezdomnych niezwykle sympatycznych, którzy ten sposób życia wybrali chyba wyłącznie z powołania i świetnie sobie zorganizowali życie. Są to ludzie o nierzadko bardzo ciekawych życiorysach, którzy mają wiele historii do opowiedzenia i po prostu niewiele robią sobie z pieniędzy, dóbr i ciepłych mieszkanek.
Przypomina mi się historia, jak to w pewnym dużym mieście w Japonii władze postanowiły ostatecznie rozprawić się z problemem bezdomnych, którzy zalegali w parkach i przeszkadzali w ten sposób rodzinom na spacerach z dziećmi i psami. Wybudowano więc nieopodal parku schludne baraki, wyposażono je w skromne mebelki i kocyki, zamontowano nawet ogrzewanie. Bezdomni natomiast zamiast się ucieszyć, zorganizowali wielką demonstrację pod hasłem „Nie opuścimy parku!”. Tak, tak, trudno w to uwierzyć, ale nawet wśród bezdomnych trafiają się ludzie, którzy kochają to, co robią.
Moja znajomość z panem Franciszkiem zaczęła się, gdy pewnego wieczoru wyszłam z psem. Przy okazji chciałam wyrzucić śmieci i o mało co nie umarłam na zawał serca, gdy zza pojemnika na plastik wychynęła czarna, brodata głowa i jakiś ochrypły głos zapytał:„Czy ma pani może papierosa?”. Papierosa owszem, dałam, czemu nie umilić człowiekowi życia, kiedy okazja sama się nadarza, po czym oddaliłam się ku swoim sprawom. Pan Franciszek pracował w zawodzie określanym przez mojego tatę mianem archeologa wieczorowego, czyli trudnił się penetrowaniem śmietników pod osłoną nocy. Spotykałam go potem dość często i zawsze był on niezwykle uprzejmy, komplement powiedział, o zdrówko zapytał.
Z początku miotały mną sprzeczne uczucia, że może powinnam jakoś pomóc mu w jego dramatycznej sytuacji, ale pan Franciszek, prawdę mówiąc, nie wyglądał na mniej zadowolonego z życia niż większość moich znajomych. A i jego znajomi nie wyglądali na specjalnie nieszczęśliwych. Był on bowiem członkiem całej organizacji bezdomnych penetrujących śmietniki w poszukiwaniu głównie puszek, która działała w mojej dzielnicy. To znaczy wyglądało to na organizację, ponieważ co jakiś czas przy śmietniku spotykałam bardzo ekscentrycznego pana, który odziany w skradzioną gdzieś zapewne odblaskową, pomarańczową kamizelkę robotników drogowych, podjeżdżał do śmietnika na rowerku z przyczepką i przeciągle gwizdał gwizdkiem. Na ten sygnał ze śmietnika wyłaniał się pan Franciszek i ładował do przyczepki ładunek uzbieranych do tej pory puszek. Nie wiem, jak panowie bezdomni żyli z tych puszek, bo słyszałam, że jedna taka puszka w skupie kosztuje 0,1 grosza i weź tu człowieku uciułaj na cokolwiek, ale ujęli mnie podejściem do swojego niezbyt wesołego życia.
Niestety okazało się, że mnie jedyną. Spółdzielnia mieszkaniowa, mając na względzie szeroko pojęte dobro porządnych obywateli nieżyczących sobie, by zza pojemnika na plastik w środku nocy wyłaniała się brodata głowa, obudowała śmietniki sprytną altanką z zamontowanym zamkiem i wręczyła mieszkańcom do owego zamka klucze, po jednym egzemplarzu na lokal. Cel tego posunięcia nie jest dla mnie do końca jasny. Wieść niesie, że być może mieszkańcy naszego osiedla nie chcieli, aby ludzie z sąsiedniego osiedla wyrzucali swoje śmieci do opłacanych przez nich śmietników, jednak ja odebrałam to jako cios w bezdomnych. Dopiero w tym momencie zrobiło mi się ich naprawdę żal. Co oni teraz poczną bez swoich puszek? Może przeniosą się gdzie indziej – myślałam — albo wykombinują sobie inne zajęcie.
Możecie więc sobie wyobrazić moją radość, kiedy któregoś dnia, gdy udałam się zaopatrzona w klucz do śmietnika, by wyrzucić śmieci, zobaczyłam ustawioną obok pojemników na szkło, plastik i papier pokaźnych rozmiarów drewnianą skrzynkę z ręcznie wymalowanym białą farbą napisem „puszki”. Szybko okrążyłam okoliczne śmietniki i okazało się, że w każdym zostały ustawione podobne skrzynki. Może Warszawa to nie Nowy Jork, ale bezdomnych mamy równie fajnych jak w amerykańskich filmach!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze