Galopem przez góry Chiapas
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuSpacerujemy po indiańskim targu. Od kolorów kręci się w głowie. Indianie uciekają przed aparatami fotograficznymi, wierząc, że odbierają im energię. Zdarzają się nawet akty agresji. Można dostać pięścią w głowę, jeżeli nie uszanuje się tutejszych zwyczajów. Sycimy zmysły zapachem owoców poustawianych na straganach w misterne piramidy i feerią barw indiańskich ubiorów.
Nigdy nie byłam dobrym jeźdźcem. Nastolatką będąc, obijałam sobie siedzenie na twardym siodle, mnóstwo energii wkładając w przekonanie wierzchowca, żeby zamiast żreć soczystą trawę, zechciał jechać tam, dokąd ja chcę. To było jednak dawno temu. Podczas ostatniego pobytu w Meksyku pomyślałam sobie, że minęły lata, odkąd stałam się osobą pewną siebie i zdecydowaną, przeżyłam rzeczy, które zrobiły ze mnie prawdziwą twardzielkę, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jeszcze raz spróbować dosiąść rumaka. Okazja sama się nadarzyła.
W chłodny poranek docieramy do San Cristobal de las Casas w stanie Chiapas. Wprost z tropikalnego upału interioru wpadamy w objęcia górskiego, zimniejszego klimatu. Trzęsąc się z zimna w sandałach i krótkich spodenkach, człapiemy do schroniska. Kolorowe miasteczko jeszcze śpi. W recepcji Albergue Juvenil napotykamy już wyspanego krzepkiego Indianina w kowbojskim kapeluszu, który okazuje się właścicielem stajni. Ponieważ nasze umysły jeszcze śpią, a w dodatku lekko przymarzły na wysokości 2300 m n.p.m., zgadzamy się na konną przejażdżkę do San Juan Chamula. Wczesnym rankiem jakoś nie przejmujemy się faktem, że większość z nas dosiądzie konia po raz pierwszy.
Robimy sobie ciepłe śniadanie i ruszamy na zwiedzanie niezwykle urokliwego i kolorowego miasteczka. Zachwyca nas niska, kolonialna zabudowa. Na każdym kroku zaczepiani jesteśmy przez Indianki w kolorowych strojach, próbujące sprzedać nam paski, laleczki, torby i inne wyroby.
Wielu Indian nie ma domu — mieszkają i pracują na swoich straganach. Miasto w dolinie Jovel pulsuje błękitem dziewczęcych wstążek, czernią spódnic, czerwienią haftowanych bluzek. Wokół San Cristobal rozsypały się wioseczki. Mieszkańcy każdej z nich to głównie Indianie z różnych plemion, z których każde ma własne tradycje i ubiór.
Po południu spotykamy się z Kowbojskim Kapeluszem, który najpierw prowadzi nas na przystanek colectivos, potem długo wiezie za miasto, aż w końcu prowadzi na łączkę, na której pasie się spore stadko rumaków. Każe nam sobie wybrać po wierzchowcu i zostawia nas pod opieką dwóch señores. Panowie wyglądają na takich, co to zęby zjedli na górskich przeprawach na końskim grzbiecie. Spod kapeluszy łypią oczami, które mówią: już my wam — gringos urządzimy taką jazdę, że jej nie zapomnicie do końca życia. Gdybym wtedy słuchała intuicji!
Takimi drobiazgami jak dopasowanie strzemion, dokładne przypięcie siodła czy krótkie przeszkolenie nikt się nie zajmuje. Señores każą wskakiwać na konie, to wskakujemy, a żeby było ściślej, niektórzy z nas się raczej gramolą. Jedziemy! No dobrze, niezupełnie. Nazwijmy to próbą utrzymania się na wierzchowcu. Słychać klap, klap, klap – to nasze pośladki uderzają o twarde siodła. Początkowo poruszamy się kamienistą, ale utwardzoną drogą, po której konie kroczą dostojnym stępem.
Kołyszemy się w rytmie ich chodu, wierząc jeszcze naiwnie, że będzie to spokojna przejażdżka. Jednak na krótkim asfaltowym odcinku nasi opiekunowie głośnym „aleeeee” poganiają konie do kłusu. Patrzę na miny towarzyszy niedoli i już wiem, że ta wyprawa to będzie powolne konanie w mękach. Moi towarzysze prezentują różne style jazdy. Jedni wybrali „swobodny zwis”, pozwalając swoim nogom dyndać poza strzemionami i bezwładnie dając się unosić, inni zastosowali taktykę ”nie uciekniesz mi, koniu”, ściskając zwierzę udami tak mocno, że faktycznie nie ma szans na ucieczkę spod jeźdźca.
Caballos (hiszp. konie) mają swoje humory. Koń Agnieszki to indywidualista. Chodzi tylko własnymi ścieżkami, lekceważąc jej polecenia. Zamieniamy się na wierzchowce, bo Aga grozi, że dalej nie pojedzie. Od tej pory to ja zaliczam rowy, a moją twarz smagają gałęzie, kiedy konik radosnym kłusem zbliża się do upatrzonego smacznego listka lub schyla się, żeby napić się wody ze strumyka. Przy każdej jego degustacji w mój mostek boleśnie wbijają się obiektywy aparatów, które nierozsądnie umieściłam w plecaku trzymanym z przodu.
Tymczasem kowboje z figlarnym uśmieszkiem machają nad naszymi głowami czymś w rodzaju lassa i wkrótce konie przechodzą do galopu. Najwyraźniej bawi ich widok pokracznych gringos z przestrachem w oczach. Ignacio spada! Na señorach nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Pewnie to normalne na takich wyprawach. Ignacio otrzepuje portki i rusza dalej, przy akompaniamencie „aleee”, które brzmi coraz bardziej ironicznie.
Wjeżdżamy na wąską, błotnistą ścieżkę, pnącą się wśród drzew, kamieni i strumyków. Między grudami błota wystają ostre skały. Konie z trudem ustawiają kopyta między nimi, niekiedy zapadając się po kolana w ziemistej mazi. Każde potknięcie caballos podnosi nam serca do gardeł. W myślach robimy rachunek sumienia, kiedy końskie kopyta szukają stabilnego podłoża w pobliżu skalistej przepaści. Sądząc po wprawie, z jaką to robią, musiały chodzić tą drogą wielokrotnie. Ale przecież nawet wytrawni gracze popełniają błędy.
Zgrzani od wysiłku i emocji po ponad dwóch godzinach docieramy do San Juan Chamula, maleńkiej górskiej wioski, zamieszkiwanej przez Indian Tzotziles. Kowboje przyglądają się nam wnikliwie, mierząc ilość dostarczonych przez siebie wrażeń naszym potem. Konie dostają wolne na popas, a my na szeroko rozstawionych, chwiejnych nogach ruszamy na zwiedzanie wsi.
Jej centrum stanowi usytuowany przed kościołem kolorowym rynek, na którym sprzedawane są głównie owoce i warzywa. Między misternie poukładanymi piramidkami z mandarynek, ziemniaków i kapusty biegają bosonogie dzieci, przechadzają się mężczyźni w białych sarapach i kobiety w barwnych bluzkach. Można tu za grosze kupić piękne indiańskie wyroby.
Największe wrażenie robi miejscowy kościółek. Niepozorny z zewnątrz, we wnętrzu kryje odurzającą miksturę wiary i magii. Miejscowi Indianie wyznają przedziwną mieszankę katolicyzmu i dawnych wierzeń Majów. Czczą Jana Chrzciciela, którego wizerunki zajmują w kościele najważniejsze miejsce, i świętych odzianych w uroczyste stroje. Z malowideł święci przypatrują się pracy curanderos (uzdrowicieli) nacierających ciała wiernych jajami i sproszkowanymi kośćmi. Tzotziles nie uznają kapłanów. Przychodzą do kościoła, gdy coś im zagraża lub muszą się zmierzyć z problemem. Zwracają się wówczas do szamana, a ten przepędza złe duchy. Rytuał wymaga picia alkoholu lub coca-coli. Napoje te, poprzez wywołanie wymiotów, mają moc oczyszczającą ze złych mocy. Lżej chorych smaruje się jajami. Poważnie chorzy przynoszą do kościoła żywe kury. Podczas obrzędu kurze ukręca się łeb, a potem składa się ją w ofierze duchom. Zamroczeni alkoholem ozdrowieńcy drzemią w świątyni, inni w gęstych oparach kadzideł składają ofiary, klęcząc na podłodze wyłożonej sianem i igliwiem. Migotliwe rzędy dziękczynnych świec o symbolicznych kolorach, czernią ściany i sufit. Monotonne śpiewy i szepty nadają temu miejscu czarodziejską moc.
Chciałoby się tu zostać dłużej. Niewiele mamy jednak czasu. Czeka na nas jeszcze wiele niezwykłych miejsc. Wskakujemy na konie i tą samą drogą wracamy do San Cristobal. Dostajemy kije do poganiania zwierząt i rozpoczynamy szalony zjazd. Czuję się jak bohaterka westernu, tyle tylko, że nie przypominam piękności wdzięcznie galopującej przez prerię. Właściwie to nikogo nie przypominam z rozczochranymi włosami i obłoconą twarzą.
W schronisku leczymy otarcia i siniaki. Zmywając z siebie pot i koński aromat, solennie obiecujemy sobie, że dalsza podróż będzie spokojną kontemplacją krajobrazów, degustacją lokalnych specjałów i brataniem się z tubylcami. I będzie, tyle że podczas wspinaczki na wulkan, przeprawy przez dżunglę i szalonej jazdy na rowerach ze stromej góry we mgle gęstej jak kisiel. Zmęczenie ma to do siebie, że mija, otarcia i siniaki znikają, a każdy dzień szykuje niespodzianki, wobec których nie można przejść obojętnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze