Strach ma czerwone oczy
JUSTYNA • dawno temuCykady są wielkości kciuka, mają zielony pancerzyk i duże czerwone oczy. Ich fenomen polega na tym, że wychodzą raz na 17 (!!!) lat, przez jakiś czas oblepiają drzewa i grają ogłuszająca muzykę godową, aby potem, na kolejne 17 lat, głęboko się gdzieś zaszyć. Diabli nadali, że akurat w tym roku, kiedy ja tu przybyłam szukając azylu przed chrabąszczami, amerykańskie mamucie cykady postanowiły urządzić sobie miesiąc miodowy.
Nie piszczę na widok myszy, nie trzęsę się na widok węży, a nietoperze nie są mi bardziej straszne niż ptactwo. Ale nie znoszę i boję się robactwa. Od niepamiętnych czasów bałam się chrabąszczy. Ten nieodłączny element lata skutecznie zmieniał ciepłe popołudnia, wymarzone na spacer, w prawdziwy koszmar. Wieczorami, kiedy pies dopominał się o należne wyjście, ja z niepokojem zza szczelnie zamkniętego okna obserwowałam niezdarne, ciężkie owady kłębiące się wokoło drzew.
Wyjeżdżałam do Stanów z przekonaniem, że żegnam się z tym paskudztwem na jakiś czas. Okazało się jednak, że wpadłam jak z deszczu pod rynnę.
W ogrodzie okalającym dom mojej host-rodziny jest mnóstwo krzewów i drzew. Owady je zamieszkujące są tak wielkie, że przy nich nasze polskie chrabąszcze to meszki! Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni. Po wielu mniej lub więcej pamiętnych przejściach coraz częściej udaje mi się zachować zimną krew, zamiast z wrzaskiem popędzić w drugą stronę…
Było bardzo wcześnie rano. Weszłam do łazienki, jeszcze zaspana, spojrzałam w lustro, odkręciłam zimną wodę… i czułam, że ktoś się na mnie gapi. Rozejrzałam się, ale nikogo nie było w pobliżu. I nagle, kątem oka, zauważyłam go! Wielki, czarny, obrzydliwy świerszcz-mutant siedział na podłodze i bezczelnie mi się przyglądał.
Ewakuowałam się pospiesznie z łazienki do pokoju, gdzie przystąpiłam natychmiast do obmyślania strategii obrony. Zaatakuje go cytrusowym odświeżaczem do powietrza — tak, to jest pomysł! Jest tak śmierdzący, że żaden świerszcz nie przeżyje długo w jego oparach! Tylko zaraz, odświeżacz został w łazience…
W końcu zebrałam się w sobie i ruszyłam odbić broń. Uchyliłam drzwi od łazienki i ostrożnie zapuściłam żurawia do środka. Uważnie zlustrowałam podłogę. Nie było go. Droga wolna! Ruszyłam śmiało w stronę odświeżacza, ale nagle zastygłam w połowie drogi z przerażenia. Na butelce cytrusowego odświeżacza do powietrza siedział świerszcz-mutant i robił wrażenie, jakby miał ze mnie niezły ubaw!!!
Tkwił tam cały dzień, a ja ignorowałam go jak tylko się dało. Następnego dnia, kiedy rano wyszłam z pokoju, znowu go spotkałam. Tym razem jego widok rzucił mnie na ścianę. O zgrozo drzemał sobie na dywaniku przed moim pokojem! Nie zastanawiając się długo, narzuciłam na niego część dywanika i walnęłam nim kilka razy o podłogę. Nie sprawdzając rezultatu morderstwa, zeszłam na dół. Kiedy odwiozłam dziewczynki do szkoły, wróciłam na górę z ciężkim argumentem – wielkim odkurzaczem. Kiedy odkryłam dywanik, pozwoliłam sobie na pełnogardłowy wrzask: świerszcz-mutant żył. Siedział na środku nieco otępiały i bezczelnie próbował się ruszać. Z dziką furią najechałam na niego swoim turbo-pogromcą świerszczy, lecz moje przerażenie sięgnęło zenitu, kiedy odkurzacz nie mógł go wciągnąć! W pełnej panice włączyłam mega-zasys z funkcją piorącą — i wreszcie straciłam go z oczu. Ale jestem pewna, że wróci.
Kolejne batalie stoczyłam z mrówkami. Na ogół nie mam nic przeciwko nim. Są małe i w małych ilościach nawet nie obrzydliwe. O ile siedzą gdzieś w lesie lub spacerują beztrosko po łące, czy gdziekolwiek – byle nie w domu.
Jednego dnia, przechodząc przez kuchnię, zauważyłam cos niepokojącego: samotna para mrówek mozolnie wspinała się na butelkę z sokiem zagęszczonym. Dla spokojnego sumienia spłukałam je dokładnie z butelki do zlewu. Wróciłam do kuchni po dłuższym czasie i stanęłam jak wryta już na samym progu. Po zlewie, butelce i szafkach przechadzały się stada mrówek! Zaatakowałam je z furią, spłukując do zlewu i jednoczenie próbując wybadać skąd nadchodzą posiłki. Wydawało się, że opanowałam sytuację; na placu boju zostały jedynie niedobitki. Usatysfakcjonowana, pojechałam do szkoły odebrać dzieci. O mrówczym problemie prawie zupełnie zapomniałam — do czasu, kiedy z kuchni doszedł mnie straszny wrzask Starszej. Gdy tam się zjawiłam, pociemniało mi w oczach. Były wszędzie; czarna ruchliwa masa oblazła prawie całą kuchnię, a posiłki ciągle napływały. Być może przyszły w odwecie? Problem został usunięty dopiero za pomocą silnej trucizny, która skutecznie wybiła mrówki, a o mały włos nie „zlikwidowała” mieszkańców domu.
Przez dłuższy czas nie dręczyło mnie żadne robactwo — do czasu, kiedy na dworze zaczęło mocno przygrzewać wiosenne słońce. Nieświadoma skali ożywienia w przyrodzie zbiegłam po schodach do najniżej położonego pokoju, beztrosko rozmawiając z mamą przez telefon. I wtedy je zobaczyłam. Wylatywały z komina, gdzie widocznie przespały zimę – setki wielkich, skrzydlatych mrów. Część siedziała, część latała. Wszystko to tworzyło scenę niczym z horroru. W obliczu tak zmasowanego ataku powietrznego, poddałam się bez walki. Zabunkrowałam się w najbardziej oddalonym pokoju i stamtąd zadzwoniłam po fachową odsiecz.
Była też niezapowiedziana wizyta ogromnego, włochatego pająka w zlewie. Polany wodą, nieoczekiwanie wyskoczył, powodując u mnie stan przedzawałowy i pomknął rączym galopem przez siebie. Szybko ochłonęłam i udałam się w pogoń, uzbrojona w kapeć. Niestety straciłam go z oczu, kiedy wziął ostry zakręt do salonu i przepadł bez śladu pod szafą.
Od kilku tygodni oczekuję z rosnącym niepokojem pojawienia się największego koszmaru, jaki tylko mogę sobie wyobrazić: cykad.
Są wielkości kciuka, mają zielony pancerzyk i duże czerwone oczy. Ich fenomen polega na tym, że wychodzą raz na 17 (!!!) lat, przez jakiś czas oblepiają drzewa i grają ogłuszająca muzykę godową, aby potem, na kolejne 17 lat, głęboko się gdzieś zaszyć. Są jednak tak obrzydliwe, przerażające i ohydne, w dodatku spadają masowo z drzew, że nie powinny się pojawiać częściej niż raz na milion lat. Diabli nadali, że akurat w tym roku, kiedy ja tu przybyłam szukając azylu przed chrabąszczami, amerykańskie mamucie cykady postanowiły urządzić sobie miesiąc miodowy.
No nic, pozostaje mi tylko kupić sombrero, aby mi się żaden z tych potworów nie wplątał we włosy…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze