Odnowa w duchu i w świetle faktów
MARGOLA&KAZA • dawno temuJak to jest kochana, że w dobie fantastycznych rzeczy, które oszczędzają nasz czas, takich jak pralki, szybkie samochody, światło elektryczne, tak trudno jest wydłubać dla siebie PÓŁ GODZINY na pogapienie się w kawę, a gdy już udaje się nam to zrobić, skutki są katastrofalne? Od jutra znowu wstaje o 6.00!
Droga Margolu,
Moją drogę do pracy znam jak własną kieszeń. Najpierw parę kilometrów wiejskich ścieżek, dwie większe miejscowości, światła w Ratoath, nierówna walka z trasą główną N2, którą przecinam w Dunshalaguin. Parę kilometrów dalej szeroka N3, wprost do miasta przeznaczenia.
Wcześnie rano na światłach w Ratoath zaczyna się tworzyć korek. O 7.40 jest największy, bo nawet jeśli światła zmieniają się na zielone, nie ma gdzie przejechać, gdyż korek ciągnie się nawet za światłami. Stoisz w nim wieki. Ale za to o 7.20 możesz przejechać to skrzyżowanie w dziesięć minut. Tuż za Ratoath kolejne skrzyżowanie, na którym staje autobus szkolny. Punktualnie o 7.30. Stoi tam jakiś czas, skutecznie blokując wszystkich wkoło, po czym wzdycha i rusza w kierunku najbliższego rozwidlenia. Tam się żegnamy.
Wcześnie rano farmerzy jeszcze śpią, ale już po 7.40 wyruszają, jak na komendę, z każdej polnej ścieżynki swoimi szerokimi maszynami, których nie sposób ominąć. Dobrze być już wtedy na ostatnim odcinku trasy, dokąd szerokie zawalidrogi nie ważą się zapuszczać.
Tuż przed ósmą tajemnicza maszyna ze szczotką i cynowym wiadrem przytwierdzonymi do rufy dostojnie wyjeżdża na ulice Trimu i w krótkim czasie zbiera za sobą ogon podenerwowanych spóźnialskich, którzy już powinni być w biurach. Warto wtedy przyglądać się jej z wysokości swojego stanowiska pracy.
Dlatego obiecałam sobie, że poniedziałek, dzień z założenia trudny, rozpocznę relaksującą drogą do miejsca zatrudnienia. Zafunduję sobie komfort trzydziestominutowego zapasu na wypadek spotkania na swym pasie „niedzielnego kierowcy sunącego ociężale 20 km/h w terenie ani trochę nie zabudowanym, trzydzieści minut na to, by spokojnie dobijać do węża samochodów w korku na światłach w Ratoath, uśmiechać się lekceważąco na widok upływających minut, gdy próbuję bezskutecznie wyjechać z podporządkowanej prosto w zwarty ciąg samochodów sunących po trasie N3, jak na Godota czekając na kogoś, kto litościwie zatrzyma się i błyśnie zapraszająco światłami, zanim zamienię się w kupkę pokruszonych kości. Takie zapasowe parę chwil, żeby zatrzymać się i zrobić może jakieś zdjęcie słońcu wschodzącemu nad łąkami pokrytymi poranną mgłą. Przyznasz sama, że perspektywa zachęcająca.
O 5.30 dzwoni budzik. Odplątuję się z pościeli i małych rączek i nóżek mojej córki (wiem, wiem, już dawno nie powinna spać z rodzicami), mam pół godziny w zapasie, nie spieszę się, wpatruję się w poranną kawę… na czczo. Żaden normalny żołądek nie uznaje budzika nastawionego na 5.30. Jest bardzo wczesny poranek, właściwie noc jeszcze, sądząc po kolorze nieba za oknem. Mam teraz a) szczere chęci, b) zapał, c) trzydzieści minut w zapasie. Nie mam kluczyków. Na to właśnie jest te trzydzieści minut. Kluczyki znajduję po czternastu. Czuję się świetnie. Na ulicach cisza i spokój, nieliczne samochody, żadnych maszyn, autobusów. W Ratoath, w korku samochodów, których właściciele wpadli na taki sam pomysł jak ja, robię sobie makijaż, nadgryzam kanapkę i szczotkuję włosy (50 pociągnięć szczotką – 25 z przodu na tył i 25 z tyłu na przód głowy). Facet w samochodzie przede mną goli się zapamiętale, przeglądając się we wstecznym lusterku. Myślę jaką furorę zrobiłby samochód z małą umywalką dostępną z siedzenia kierowcy… Jestem w pracy przed wszystkimi, dokładnie jakieś dwie minuty. Gdzie więc pozostałych czternaście?? Zostały gdzieś po drodze. Siedzę i głaszczę się po głowie w myślach: Dobra Kaza, taka zorganizowana i uporządkowana… taaakaa śpiącaaaa… Tępo wpatruję się w ósmą kawę tego dnia. Po pracy wracam do domu i bez obiadu czołgam się do łóżka, odpędzam domowych interesantów, bełkocząc coś o półgodzinnej drzemce, przesypiam w ubraniu rodzinny wieczór, gdzieś w środku nocy przebierając się w pidżamę. Przestawiam budzik na 6.00.
Widać nie jestem porannym ptaszkiem, a jeśli kiedyś koniecznie będę chciała powalczyć ze swoim zegarem biologicznym, to zrobię sobie lifting twarzy.
Kaza
***
Najmilsza z Kaz!
O nie, stara. O nie. Tego już za wiele. Pamiętasz nasze chichoty przez telefon, że u Ciebie dzieje się wszystko to samo co u mnie, tylko z kilkudniowym opóźnieniem? Pamiętasz, jak obie stłukłyśmy po samochodzie w odstępie kilku dni? Pamiętasz jak bez żadnej wzajemnej konsultacji stłuczki powiodły nas wprost do dealera Nissana i obie znienacka jeździmy trzyletnimi Micrami, z tym że Twoją nie wiedzieć czemu prowadzi pasażer?
Zatem zakonotuj raz na zawsze, że przestawianie zegara biologicznego i wcześniejsze wstawanie to mój pomysł. Poetyckie fotografie jesiennych mgieł o świcie też są moje. Zakarbuj to sobie na wołowej skórze. To ja wymyśliłam wstawanie o nieludzkiej porze i ćwiczenie charakteru. Na całkiem podobnej zasadzie powzięłam po raz setny zobowiązanie do gromadzenia oszczędności i poczynienia rozsądnych inwestycji. Może na tym polu… ale o tym kiedy indziej.
Mój dzień, całkiem idealnie zbudowany, ma wyglądać tak:
6.00 – pobudka,
6.30 – msza poranna, która nastraja mnie duchowo na nowy dzień,
7.00 – czas na osobiste notatki, książkę lub basen,
8.00 – wyjazd do pracy,
17.00 – koniec pracy – BEZWZGLĘDNIE najpóźniej o 17.30 (już widzę, jak plujesz herbatą na klawiaturę ze śmiechu),
18.30 – jestem w domu. Czas dla syna.
21.30 – Synek idzie spać (cha, cha, cha), a ja mam czas dla siebie i mężczyzny, wobec którego grzeszę zaniedbaniem. Pijemy herbatkę i rozmawiamy, przytuleni pod wełnianym pledem (oj, ponosi mnie jednokierunkowa wyobraźnia pensjonarskiej idealistki),
22.30 – przygotowuję sobie wszystko na następny dzień. Prasuję ubrania, ładuję ugotowany czułą męską dłonią obiad w pojemniczki, kąpię się 10 minut w pianie, olejkach albo mleku czterdziestu oślic i już o
23.00 – idę spać.
Muszę jeszcze gdzieś upchnąć pisanie felietonów. Występy w amatorskim teatrze. Pieczenie ciast. Gotowanie obiadów. Pisanie pracy magisterskiej. Gdzieś upchnę.
Że co, Kaza? Że ostatnio byłam pięć czy tam siedem tygodni w delegacji służbowej? Że nienormowany czas pracy? Że pracujące weekendy? Oj, nie bądźmy drobiazgowi. Właśnie zmieniam moje życie, nie widać? Papież mógł (a wstawał o 5.30!) – to i ja mogę. A co. W końcu ostatnio w korkach, toalecie, przy lunchu, nocą spod półprzymkniętych powiek studiuję po kilka linijek myśli Jana Pawła II. Sama chciałam. Imponuje mi to jego zorganizowanie. Może nawet bardziej niż bezgraniczne oddanie Bożemu Miłosierdziu. No powiedz, jak miał nie osiągnąć tego co osiągnął człowiek, który każdy kwadrans dnia poświęcał na coś, co miało w tym momencie największy sens? Nie pisał bezsensownych pogaduszek na gadu-gadu, nie grzebał po internecie w poszukiwaniu wiadomości o ulubionych aktorach, nie oglądał durnych, ckliwych seriali i nie pisywał niemądrych limeryków, które z uwagi na stopień nieprzyzwoitości nie nadają się do druku.
Zatem o 6.00 wstaję. Pół godziny później msza. W sumie o 7.00 też jest… Nie, nie złamię się. O 8.00 dojeżdżam do pracy. Siedemnaście forów internetowych. Maile od znajomych. Dochodzi południe. Jasny gwint, nic nie zrobiłam jeszcze. Na łapu capu piszę pisma. Już 17.00. W życiu się nie wyrobię, zostanę trochę dłużej. O 19.30 synek płacze w słuchawkę, że mnie jeszcze nie ma. Szef w drugą wrzeszczy, że zestawienie niegotowe. Lawiruję między słuchawkami, łykam łzy, zostaję do 23., wysyłam zestawienie, jadę do domu, chłopcy śpią, kładę się w makijażu, przejechawszy szczoteczką po zębach na pół śpiąc…
Mówisz, przesunąć budzik o pół godziny? I wszystko wróci do normy?
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze