Moja dziewczyna ma depresję
CEGŁA • dawno temuMam, a może miałem? Cudowną dziewczynę. Kocham ją i chcę odzyskać w dawnej postaci. Aktywną, normalną. Pozytywnie nastawioną, przynajmniej do mnie i do naszego wspólnego życia. J. ma depresję, do której nie chce się przyznać i której nie chce leczyć. Całą noc leży w kuchni na fotelu i ogląda telewizję lub DVD - same horrory, a w dzień śpi. Ma kompleksy, że się do niczego nie nadaje. Nie szuka żadnej pracy, muszę ją zmuszać nawet do mycia. Nie wiem, co robić.
Ta zima jest okropna, zdecydowanie brakuje mi czegoś w rodzaju „otwarcia klatki piersiowej” na szerszy świat — najchętniej wskoczyłbym do auta i pojechał prosto przed siebie, na złamanie karku. Zamiast tego mam grypę, muszę leżeć w łóżku i dusić się w kłębach dymu – nie udało się mojej najdroższej na razie rzucić papierosów — oraz w kłębach własnych myśli.
Mam, a może miałem? Cudowną dziewczynę. Kocham ją i chcę odzyskać — w dawnej postaci. Aktywną, normalną. Pozytywnie nastawioną, przynajmniej do mnie i do naszego wspólnego życia.
J. ma depresję, do której nie chce się przyznać i której nie chce leczyć. Całą noc leży w kuchni na fotelu i ogląda telewizję lub DVD, same horrory, a w dzień śpi. Nie szuka żadnej pracy, od początku grudnia nie kiwnęła paluszkiem w tej sprawie. Ma kompleksy, że się do niczego nie nadaje, a z drugiej strony, zbyt duże, moim zdaniem, wymagania.
Jest dla mnie nieprzyjemna, opryskliwa… Marzę, żeby chociaż na chwilę wyszła z domu, pospacerowała, przejechała się do sklepu tramwajem w tę i z powrotem, poprawiła sobie humor, ale — ona niczego nie chce. W ogóle, a może ode mnie. Nawet mnie nie dotyka, nie bawi ją nic. Nie wspominam już o seksie, zanikł zupełnie. Czasami, po kilku dniach, czuję dosłownie nosem, że zalatuje, bo nie chce jej się myć. Biorę na ręce, niosę do łazienki, zmuszam, żeby wzięła prysznic, zobaczyła w lustrze, jakie ma śliczne włosy.
Myślę, że musi się potwornie czuć, nie potrafi jednak lub nie chce ze mną o tym rozmawiać. Jest przeraźliwie samotna, pod każdym względem — i tym potocznym, i tym głębszym, filozoficznym. Obserwuję jej życie, kontakty od ponad 3 lat i widzę, co się dzieje: są znikome. Wymienia tylko SMS-y z jedną przyjaciółką z podstawówki, może dwa razy na tydzień, kiedy tamta chce się czymś pochwalić – nowym ciuchem, nowym facetem na przykład… Teraz akurat przez 2 tygodnie kompletna cisza, bo wyjechała z dzieckiem na ferie.
Wiem, co mówię: w dzisiejszych czasach poziom samotności mierzy się właśnie za pomocą komórki, a J. często zostawia ją na cały dzień lub noc bez opieki, byle gdzie, np. w pokoju przy łóżku (a „mieszka” w kuchni) lub w łazience. Ta komórka milczy i ona też milczy. J. chyba – dopiero teraz to widzę — nie ma żadnych ludzi, ani jednego człowieka na świecie, do którego mogłaby na przykład zadzwonić, popytać o jakąś pracę, o zlecenia czy chociaż umówić się na mieście na kawę i zostać życzliwie wysłuchaną — jeśli nie chce rozmawiać ze mną.
Boję się tej jej samotności. Niby ma mnie, ale trzyma mnie z boku i nie czuję, żebym wiele znaczył. To znaczy, żeby ona czuła się z tym lepiej, pewniej, bo ma przy sobie przynajmniej jedną lojalną, oddaną istotę. Najgorsze, że ja to rozumiem, bo sam chyba też czułbym się fatalnie, wisząc psychicznie i fizycznie na jednym tylko człowieku — uwierałoby mnie to, może nawet upokarzało. A może jeszcze gorzej — znienawidziłbym tę osobę za to, że wszystko wie o mnie i o mojej samotności. Taaak… czasem myślę, że J. mnie nienawidzi.
Sylwestra spędziliśmy sami w domu, przy szampanie i kawiorze (obie rzeczy dostałem w paczce świątecznej z firmy – to też było J. nie w smak). Kiedy wybiła dwunasta i złożyliśmy sobie kulawe życzenia, zacząłem wysyłać i dostawać SMS-y, do kilku osób zadzwoniłem osobiście lub oni do mnie. Nie było tego wcale dużo — może 7 rozmów i ze 20 SMS-ów. J. demonstracyjnie gapiła się w telewizor. Wysłała SMS-a do brata, z którym jest od lat na bakier, ale jakoś tam się liczy z jego zdaniem — sama nie dostała żadnego.
Ta cisza to oczywiście swoisty „kapitał” - coś, na co J. pracowała przez całe życie, jak sądzę, będąc taką, jaką jest. Nie oceniam tego. Mówię, jak jest. Ma trudny charakter, jest bezkompromisowa, uczciwa do szpiku kości, od czego większość ludzi dostaje bólu zębów. Beznadziejna we współżyciu z otoczeniem – takim codziennym, wymagającym czasem uśmiechu, zdawkowego słowa, gadki o pogodzie.
Czasami myślę sobie, że byłoby jej lepiej samej niż ze mną. O ile pamiętam swoje życie w najgorszym okresie, przez rok po rozstaniu z poprzednią dziewczyną — odciąłem się wtedy od wszystkich znajomych (lub oni ode mnie), prawie nie wychodziłem z domu i w jakiś sposób… upajałem się tą sytuacją. Ona dawała mi siłę. Kiedy sobie powiedziałem, że jestem sam na świecie, poczułem ulgę! Jasne, to było tylko połowiczne, bo przecież miałem pracę, przymusowe kontakty z ludźmi. Ale bardzo często wyłączałem telefon, nie reagowałem na dzwonek u drzwi i dawało mi to absurdalne wrażenie całkowitej wolności. O dziwo, wcale nie czułem strachu, że na nikogo nie mogę liczyć. No, może jestem facetem, faceci podobno się nie boją, tylko biorą w garść… ha ha ha.
Obserwując J. i jej pełną frustracji, nawet nienawiści twarz, powoli nabieram pewności, że byłaby najszczęśliwsza, gdyby odeszła w świat i zaczęła wszystko od nowa. Pod warunkiem, że nikt by jej przy tym nie obserwował, nie zadawał pytań, nie podsuwał rad, nie wyrażał troski… Nie chwalił ani nie ganił. Po pierwsze i najważniejsze, nikt by jej tam, w tym jej świecie, nie znalazł! To nie byłby eksperyment, kaprys, idealistyczna ucieczka od rzeczywistości, tylko autentyczna potrzeba, konieczność nawet, jedyne wyjście, w zasadzie brak wyboru. Jest tak rozdarta pomiędzy swoimi rozdętymi ambicjami a skurczonymi możliwościami, że chyba nigdy nie uda jej się tych światów połączyć w jakimś kompromisie – o, tego słowa wyjątkowo nie cierpi!
Zapętliło się moje biedactwo, a ja nie umiem pomóc… Boi się odejść, a może zwyczajnie nie chce podjąć tej decyzji, wolałaby zrzucić ją na mnie? Ja też nie mam odwagi dać jej kopniaka, kocham ją i obiecałem sobie, że tego nie zrobię, nawet dla jej dobra – żeby ją do czegoś zmobilizować. A może właśnie to by ją uwolniło?
Nie widzę sensu bycia razem w sytuacji, gdy nikomu nie jest w parze lepiej, niż samemu. Ja też jestem zmęczony — swoją pracą, zdrowiem, starzejącymi się rodzicami, martwieniem się o pieniądze, brakiem kobiecego ciepła w domu. I też czuję dyskomfort, że ktoś mnie w tej sytuacji obserwuje, jest niemym, bezradnym świadkiem mojego miotania się. W niczym mi to na pewno nie pomaga. Słynne „wystarczy być” w naszym wypadku okazało się mitem. Samo „bycie” obok to za mało — a czasami, paradoksalnie, za dużo. Więcej, niż można znieść.
Kilka tygodni temu byłem w delegacji, miałem jednoosobowy pokój. Fantastycznie się z tym czułem! W pustym, cichym hotelu snułem się do późnej nocy jak jakiś król na zamku, żyjąc wyłącznie dla siebie. Może oboje z J. jesteśmy stworzeni do samotności, ale wstydzimy się przyznać do kolejnej porażki?
Nie wiem, co robić. Jest tyle miejsc, gdzie dziewczyny mogą się zwierzać z problemów z facetami, ale ci faceci, mam wrażenie, są zawsze opisywani jak przedmioty – brutalni, obojętni, pasożytniczy, zdradliwi. Wszyscy to popierają. Okej, może tacy jesteśmy. Więc ja ze swoim nieszczęśliwym skarbem jestem na przegranej pozycji. Kumple mnie nie rozumieją (nie chcę słuchać durnych tekstów postaw ją do pionu albo daj sobie spokój), a koleżanek, szczerze powiedziawszy, nie mam.
R.
***
Drogi R!
Twoja sytuacja wydaje Ci się nietypowa, ponieważ kobiety są generalnie bardziej skłonne do zwierzeń – choćby dlatego mają więcej miejsca, pism, stron, gdzie mogą się wypowiedzieć – i stąd może wrażenie, że tylko nimi się zajmujemy, tylko im współczujemy, tylko one mają problemy…
Jasne, że tak nie jest. Facet potrzebuje dużo odwagi lub desperacji, żeby się poskarżyć: moja kobieta leży na kanapie, gapi się w telewizor i nic nie robi. Nie ironizuję. I cieszę się, że napisałeś.
Musisz przede wszystkim rozdzielić dwie sprawy: całe swoje życie z J., refleksje na temat Waszego związku — kontra ostatnie dwa miesiące, bo, jak rozumiem, Twoja dziewczyna przestała wtedy pracować lub nastąpił w Jej życiu inny dramatyczny przełom.
W Twojej opowieści są sprzeczności, które być może powinieneś sobie uświadomić, żebyście mogli wyjść na prostą. Z jednej strony opisujesz kobietę ciepłą, radosną, tylko utraconą w wyniku kryzysu, z drugiej – osobę trudną, chłodną, wyizolowaną. Nie składa się to w spójną wizję. Jak sądzisz — czy Wasz kryzys nie zaczął się wcześniej, niż to tajemnicze COŚ stało się w grudniu? Jesteś człowiekiem wrażliwym i racjonalnym jednocześnie, na pewno potrafisz to odtworzyć po trzyletnim związku. Jest to jednak zadanie na później. Co do teraz: od razu Ci mówię: sytuacja jest bardzo trudna, J. najprawdopodobniej ma ostrą depresję, a rozstanie to zły pomysł. Przynajmniej teraz. Rozumiem Twój nastrój, masz prawo do zmęczenia i czarnych myśli. Nie muszę Ci chyba jednak przypominać, że nie ma sensu rzucać tonącego na głęboką wodę? To nie jest dobry moment na metafizyczne rozważania o przeznaczeniu do samotności. Jesteście razem i kochasz tę dziewczynę. Musisz zebrać resztki sił i zacząć działać.
Depresja przypomina letarg Śpiącej Królewny. Jeżeli J. nie ma rodziny ani przyjaciół, a od Ciebie się odcina – co jest typowe w Jej stanie – trzeba wymyślić jakiś fortel, by się ocknęła, zapragnęła sobie pomóc. Z tego, co piszesz, masz tylko dwa punkty zaczepienia: Jej brata i koleżankę. Powinieneś się z nimi skontaktować, wyjaśnić sytuację, włączyć ich do akcji ratunkowej. Nie oceniaj tych ludzi ani charakteru relacji, jakie łączą ich i Twoją dziewczynę. Nawet głupia i płytka w Twoim odczuciu przyjaźń może tu pomóc. Kryzys jest też właściwą okazją do naprawienia – chociaż na jakiś czas — stosunków w rodzinie, złagodzenia konfliktów. Ludzie, pomimo skłócenia, często się w takich chwilach mobilizują. Chcą czuć się potrzebni. Nieważne są tu zresztą motywacje, lecz efekt.
Człowieka w depresji nie wolno do niczego zmuszać, nie wolno też być dla niego ostrym ani nawet surowym. To działa odwrotnie. Nie wolno też jednak pozostawić go samemu sobie – tego się nie da przeczekać. Można natomiast pozwolić sobie na podstęp, trochę go „osaczyć”, wzbudzić zainteresowanie otoczeniem. A gdybyście we troje, z bratem i koleżanką, wpadli na jakiś konkretny pomysł, dotyczący znalezienia dla J. pracy czy jakiejkolwiek formy aktywności? Niech jedyni ludzie, których ona akceptuje, zaczną „mimochodem” bywać u Was w domu, zajmować się byle czym. Może koleżanka przepatrzy garderobę J. i kupi Jej coś nowego, a Ty z bratem odmalujecie kuchnię? Domyślam się, że czytasz to z niedowierzaniem. Proste metody wydają się absurdalne, ale… mogą zadziałać. A procesja tych drobnych kroczków powinna z czasem doprowadzić J. do lekarza. Ważne tylko, żeby kilka rzeczy działo się równolegle – należy unikać terapii szokowej. Musisz powoli doprowadzić do tego, by J. samodzielnie wstała z kanapy i rozejrzała się dookoła, a nie porywać Ją do taksówki i siłą wieźć do psychiatry – tego Ci szybko nie wybaczy… Myślę, że finał w gabinecie przyniesie wiele dobrego nie tylko w kwestii bieżącej (załamanie, bezrobocie), ale i szerszej – pomoże J. rozsupłać wieloletnie problemy osobowościowe, jakie ewidentnie ma ze sobą, a w konsekwencji – odrodzić Wasz związek.
Gwarancji naturalnie nie ma. Chcę Ci na koniec tylko zacytować mojego dobrego znajomego, który ma bolesny, ale trafny komentarz do wszelkich kryzysów męsko-damskich: Cholerny MK!. Wyjaśniam: MK to Mały Książę – jedna z kultowych postaci, jeśli idzie o „dziewczyńskie” spojrzenie na świat… A mojemu koledze chodzi konkretnie o pogląd, że jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. On to uważa (żartobliwie i przekornie) za przekleństwo wszelkich związków, przyczynę męskiego zniewolenia i przesadnego poczucia odpowiedzialności:). Piszę Ci o tym, ponieważ nalegam po raz drugi: porzuć na razie myśli o rozstaniu i pokrętne definicje „wolności”. Gdybyś wykonał teraz taką woltę, szybko byś jej sobie nie wybaczył…
Trzymam z całej siły kciuki za… telefon do brata.
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze