Trudna sztuka wypoczynku
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuCzeka człowiek na ten urlop, czeka, a kiedy w końcu nadchodzi dzień wyjazdu, zastanawia się, po co mu to było. Po co mu użeranie się z szefem o termin wolnego, po co przygotowania, po co wydatki i wielkie pakowanie. Czy nie prościej byłoby odpocząć w domu, napić się schłodzonego piwa, włączyć telewizor i pogapić się na ulubiony serial?
Szefowi z półrocznym uprzedzeniem trzeba powiedzieć o terminie letniego wypoczynku. Wypełnić odpowiedni formularz w kadrach, skonsultować zastępstwo i wyżebrać dodatkowe dni na wyjazd. Bo przecież wszyscy by chcieli, a ktoś w robocie siedzieć musi! Każdego roku jest to samo. Dzień świstaka daję słowo.
W końcu wniosek urlopowy mamy podpisany i możemy zacząć wielkie planowanie. Dokąd w tym roku? Bałtyk zimny ale samochodem da się dojechać. W sumie człowiek tęskni za plażą, a jak będzie upał, to kto da radę łazić po górskich szlakach? Jak będzie lało to jeszcze gorzej. Nad morzem można sobie przynajmniej jodu powdychać. No więc nad morze, jak co roku. Klamka zapadła.
Zaczyna się buszowanie w Internecie w poszukiwaniu najlepszej oferty. Ma być blisko plaży, czysto, z wyżywieniem i niedrogo. Niby ofert tysiące. Tylko jakoś nie chcą się złożyć w całość. Najgorzej jest z tym „niedrogo” dopasowanym do „przy plaży”. Noc cóż! Chyba wydamy więcej, nich zakładaliśmy. Nie TROCHĘ więcej ale SPORO więcej. Trudno, w końcu na dłuższy urlop jedzie się raz w roku. Płacimy za całość już w kwietniu i zaczynamy odliczanie.
Maj mija na niewiadomoczym. Urlop wydaje się odległy, więc przygotowania ograniczają się do teoretyzowania na temat koloru kostiumu kąpielowego i ewentualnej diety, którą chyba trzeba już zacząć. Czerwiec spędzamy na przygotowaniach do zakończenia roku szkolnego i codziennym zaganianiu. I nagle nadchodzi lipiec. Wyjazd za tydzień. Za tydzień!!! Dlaczego nic nie jest jeszcze przygotowane? Gdzie są walizki? Na strychu? To może czas je zdjąć? Kto widział moje sandały? O kurcze ten środek na komary już się przeterminował. Starsze dziecko nie ma ani jednej całej pary spodni. Dlaczego on tak niszczy ubrania? Trzeba iść na zakupy. Tylko kiedy? Ja się pytam kiedy?! Przecież trzeba jeszcze apteczkę skompletować, kosmetyki zapakować, zabawki przebrać.
Poddaję się. Pakowaniem niech się zajmuje mąż. Ja uważam, że możemy się obyć bez wanienki dla naszego młodszego dziecka, bez elektronicznej niani i bez trzech dmuchanych delfinów do pływania. On postanowił umieścić to wszystko na stercie rzeczy do zabrania. Niech w takim razie sam upycha to w aucie. I jeszcze niech to auto przygotuje, bo w przedniej prawej oponie brakuje powietrza, a gaśnicy skończył się termin przydatności do użycia gdzieś w okolicach ostatnich wyborów samorządowych. Trzeba by też to auto w końcu odkurzyć, bo siedzeń już w nich nie widać, tyle okruchów.
Uznając, że w związku partnerskim należy dzielić się obowiązkami, biorę na siebie zabezpieczenie domu. Czas zapewnić opiekę rybkom, dwóm kotom i psu. Z rybami będzie najłatwiej, sąsiadka wpadnie je karmić codziennie rano. Z kotami jest trochę trudniej, bo muszą dostawać jeść i mieć zmienioną kuwetę. Obdzwaniam znajomych i udaje mi się znaleźć litościwą kociarę. Zajmie się naszymi kocurami w lipcu. My się zajmiemy jej kotami w sierpniu. Ale co mam z tobą zrobić? – patrzę na poczciwy pysk naszego czarnego labradora. Do dziadków nie możesz jechać, bo oni nie mają siły na codzienne obwąchiwanie wszystkich okolicznych drzewek. Sąsiedzi pracują w nieregularnych godzinach i nie mogą ci zapewnić stałych godzin wyprowadzania. Siostry mieszkają za daleko. Pozostaje psi hotel. Przetrząsam sieć w poszukiwaniu letniego lokum dla pupila. No, ceny jak za hotel pięciogwiazdkowy, ale czegóż się nie robi dla własnego psa. Będzie miał do dyspozycji ogród, najlepszą karmę i codzienną porcję pieszczot. Przynajmniej tak jest napisane w reklamie. Oby tylko nie tęsknił za bardzo.
Czworonogi bezpieczne. Czas pomyśleć o kwiatkach. I jeszcze o zapłaceniu rachunków. I o przełożeniu wizyty dziecka u stomatologa. Trzeba też zlecić wysłanie bukietu do cioci Hani. Będzie miała imieniny w czasie naszego wyjazdu. Nie darowałaby nam, gdybyśmy zapomnieli.
W przededniu wyjazdu kładę się spać z bólem głowy. Przed zaśnięciem odhaczam w myślach wszystkie rzeczy do załatwienia.
W końcu ruszamy. Starsze dziecko od razu marudzi, żeby mu włączyć grę w komórce. Młodsze dziecko głośno protestuje, przy próbie zapięcia je w foteliku. Ryk niemowlaka zagłusza miły głos z GPS –u. Kiedy dziecię zasypia, starsza pociecha dopomina się o hot doga. Jest już tak głodne, że nie ma mowy, żeby wytrzymało do przyjazdu na miejsce. A jest głodne dlatego, że obiecaliśmy jedzenie, którego nie dostaje na co dzień. Zatrzymujemy się więc i kupujemy fast fooda. Młodsze dziecię budzi się i znów ryczy.
Na miejsce docieramy spoceni, zmęczeni i zagubieni, bo GPS bez uaktualnienia mapy prowadził nas drogą, której już nie ma. Ze stertą bambetli ładujemy się na pierwsze piętro bez windy. Otwieramy drzwi do naszego wakacyjnego lokum i… prawie uderzamy nosami o balkon. Pokój jest tak mały, że po wniesieniu rzeczy, nie ma mowy na swobodne ruchy. Widok na morze jest i owszem. Nie ma za to ręczników. Starsze dziecko jęczy, że nie ma Internetu. Młodsze jęczy, bo robi to od rana. My też jęczymy!
To po co było to wszystko? Zaczynam marzyć o chłodnym piwie przed własnym telewizorem. A tu trzeba jakoś wytrzymać dwa tygodnie. W końcu zapłaciliśmy niemało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze