Nigdy więcej autokarem
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuCzasem w pośpiechu, z wygody podejmuję decyzje, które z początku wydają mi się sensowne i korzystne dla mnie, ale jak dochodzi do ich przełożenia się na rzeczywistość, to klnę sama na siebie, że mogłam być tak nierozważna. Tak było w przypadku skorzystania z opracowanej od A do Z oferty dotyczącej rejsu dokoła Sardynii.
Po moim pierwszym rejsie morskim wiedziałam, że najlepiej udawać się na takie wakacje organizując wszystko samodzielnie, wyłącznie z uczestnikami tegoż przedsięwzięcia. Od znalezienia niekomercyjnego rejsu, tudzież namówienia na niego znajomych lub zgrania fajnej ekipy, poprzez organizację transportu, aż na zakupie jedzenia skończywszy. Nie wiem zatem dlaczego, gdy zadzwoniła moja koleżanka, wielka pasjonatka rejsów i powiedziała, że znalazła taką ofertę, że już niczym nie musimy się martwić, zgodziłam się bez wahania. Z lenistwa, jak sądzę. Bo miło jest pomyśleć, że ktoś inny martwi się o całą organizację, a ja, jak to na prawdziwych wakacjach przystało, nie będę musiała niczym zawracać sobie głowy.
Rejs miał być w pięknym miejscu – dokoła Sardynii i Korsyki. Najszybciej można tam dotrzeć samolotem. Ale ten nie był przewidziany w ofercie. Dojazd był autokarem. Nie wiem dlaczego, już wtedy nie zapaliła mi się ostrzegawcza lampka, że nie dam rady wysiedzieć ponad dwudziestu godzin w pozycji siedzącej. Pewnie dlatego, że gdy na jednym z ostatnich wyjazdów weekendowych ze znajomymi, zamiast dojeżdżać własnymi samochodami, wynajęliśmy autobus i było sympatycznie — przez kilka nieprzerwanych godzin mogliśmy się integrować przy muzyce, śpiewie i napojach wyskokowych. Dzięki temu na miejscu byliśmy niesamowicie weseli i całkowicie zintegrowani. Myśl o autokarze kojarzyła mi się więc niezwykle miło i wydawała się niesamowicie kusząca. Wszak trzeba w czasie drogi zintegrować się z nieznaną jeszcze załogą jachtu. Zatem miast zastanowić się, z radością przyjęłam wieść o podróży.
W dniu wyjazdu, w niepełnym jeszcze składzie spotkaliśmy się o pierwszej w nocy w Warszawie. Autokar miło nas zaskoczył tym, że siedzenia rozkładały się w taki sposób, że tworzyły dwa piętra płaskich, połączonych z sobą leżanek. Podobno w Polsce są tylko dwa takie autokary, więc to niby taki rarytas. Wyjęliśmy sobie kocyki, tudzież cienkie śpiwory i zamiast spać poczęliśmy się integrować. O trzeciej lub czwartej nad ranem poszliśmy spać. O piątej rano byliśmy w Katowicach, skąd zabieraliśmy resztę osób, całkowicie zapełniającą autokar.
Po nieprzespanej nocy marzyliśmy o tym, żeby się zdrzemnąć. Ale na próżno. Siedzenia z leżanek zmieniły się w siedzenia. I w taki sposób mieliśmy jechać cały boży dzień. I dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, że będzie tragedia. Że nie zdzierżę takiej jazdy. Na dodatek integracja nie następowała, a nawet jakby następowała, to nie byłam taka pewna, czy jej pragnę. Po zapoznaniu się z czterema obrzydliwie nudnymi starymi pannami z Krakowa oraz z jedną młodą mężatką, której, zdaje się, jedynym celem życia było zamążpójście i która nie widziała, co to jest Andaluzja, byłam przerażona. Jak to? Z tymi ludźmi mam spędzić aż tydzień na jednej łódce? Starałam się ochłonąć, bo może to tylko pozory i może ze zmęczenia roję sobie w głowie niepotrzebne uprzedzenia. (Niestety potem okazało się, że miałam rację co do tych osób i towarzysko mogę uznać ekipę na jachcie jako nieudaną). Starałam się spać. Bez skutku – a to za zimno, a to duszno, a to nogi się nie mieszczą, a to coś w plecy uwiera. Szczęśliwie, w czasie snu nie kiwała mi się na boki głowa, bo zwykłam zawsze wozić ze sobą dmuchaną poduszkę podróżną zakładaną na szyję – oszczędza kręgosłup.
Krótkie przerwy robione w czasie drogi nie pozwoliły odetchnąć. Spieszyliśmy się do Livorno, żeby zdążyć na prom odpływający na Sardynię. Z tego powodu postojów było mało. O wiele za mało. Na noc znów rozłożyliśmy siedzenia. Ilu akrobacji i gimnastyk trzeba było dokonać, żeby niemal pięćdziesiąt osób zmieściło się na leżankach, na których miejsca przy takiej liczbie osób okazały się niewystarczające, tylko my wiemy. Ten włożył komuś palec w oko, ktoś inny komuś piętę w udo, ktoś pociągnął za włosy. Za swoje osobiste nieszczęście muszę uznać fakt, że leżałam obok chrapacza i gdy tylko przysnęłam, natychmiast budził mnie dźwięk rzężącej obok trąby jerychońskiej. Druga noc nieprzespana. Za to w Livorno byliśmy na czas, tj. na jakąś szóstą rano. Przecierając zmęczone oczy wylegaliśmy z autokaru w poszukiwaniu świeżego powietrza. Gdy ktoś chciał wrócić po coś do samochodu, natychmiast wycofywał się natrafiwszy na ścianę gęstego, i co tu dużo ukrywać, śmierdzącego powietrza. To też uświadamiało mi, że jest się świeżym o tyle, o ile udało się przemyć twarz lub zęby w przydrożnych toaletach lub odświeżyć się wilgotnymi chusteczkami.
Po jakiejś godzinie lub może dwóch, stercząc pod promem, gapiąc się na wszystkie wjeżdżające samochody i przepuszczając je przed sobą, załadowaliśmy się na prom. Ten miał płynąć do Olbii na Sardynii przez 7 godzin. O rany, znów tyle czasu w drodze? Przynajmniej dobrze, że można się przejść tu i ówdzie. Polak potrafi się odnaleźć w każdych warunkach, nie dziwne więc, że ktoś znalazł ukryty prysznic. Wszyscy z naszego autokaru rozpoczęli wyjmować z bagaży kosmetyki, ręczniki i robić potajemne wędrówki pod kabinę. Byłam przeszczęśliwa, gdy już czysta i pachnąca mogłam położyć się na kilka godzin snu na siedzeniach w ogólnym pomieszczeniu dla wszystkich pasażerów.
Gdy prom dopłynął na miejsce i wyładowaliśmy wszystkie bagaże, okazało się, że nie dojechał autokar, który miał nas dowieźć do Palau, skąd z kolei mieliśmy kolejny prom płynący na archipelag La Maddalena, gdzie czekały nasze jachty. Oczekiwanie w pełnym słońcu trochę trwało. Wreszcie przyjechał autokar i ruszyliśmy dalej. Nie pamiętam, jak wyglądała Sardynia, bo wyczerpana niewygodą podróży sapałam. Potem w czasie rejsu, pływaliśmy tylko dokoła Korsyki, zatem Sardynia wciąż jest dla mnie niezbadanym lądem.
Do Palau szczęśliwie jechaliśmy trochę więcej niż godzinę. Krócej płynął prom wiozący nas na La Maddalenę. I oto po 42 godzinach podróży byliśmy niemal u jej kresu. Niemal, bo na miejscu mieliśmy poczekać na przejęcie łódek. Za to z pewnością byliśmy u kresu sił. Gapiliśmy się zmęczonym wzrokiem na kiwające się uspokajająco przy kei łódki oraz malowniczy port małego miasteczka i tylko te obrazy, oraz fakt, że byliśmy bardzo zmęczeni, łagodziły nas od czynienia głupot z bezsilnej wściekłości na tracony czas wakacji. Dopiero dwie godziny później znaleźliśmy się na jachcie.
Z trwogą myślałam o tym, że niestety za tydzień podobną drogę trzeba będzie przebyć, by wrócić do domu. To doświadczenie nauczyło mnie, że choćby nie wiem co, to już nigdy więcej nie pojadę w taką drogę autokarem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze