Masajska gościnność
MARTA ZIELONKA • dawno temuW Afryce trudno znaleźć choć chwilę wyłącznie dla siebie. Nie mijają dwie minuty, gdy pojawia się przed nami stara Masajka. Chwytając mnie za rękę mówi, że idzie właśnie do swojej przyjaciółki i prosi, żebyśmy dotrzymały jej towarzystwa. Poddajemy się i podążamy za Masajką, pośród drzew bananowych i niewielkich poletek muhogo (manioku) i viazi vitamu (słodkich ziemniaków)...
W Tarime, niedaleko granicy z Kenią, spędzamy dwa dni. Miasteczko to, pełne drobnych handlarzy rozmaitych dóbr: bananów, orzeszków z baobabu, metalowych garnków czy ubrań, nie zamiera nawet w nocy.Ciągle ktoś coś sprzedaje, ktoś inny kupuje. Z kupnem biletów autobusowych także nie ma problemu. Są jednak tacy, którzy za przejazd taksówką do granicy z Kenią żądają bajońskich sum.
Zmęczone hałasem, ciągłym nawoływaniem się okolicznych sprzedawców, turkotem starych rowerów i metalowych wózków na banany, decydujemy się pójść gdzieś, gdzie będzie choć odrobinę ciszej.
Przecinamy główną ulicę, na której królują stragany i bary z jedzeniem. Naszą uwagę przykuwa wzniesienie, u podnóża którego leży miasto. Decydujemy się je zdobyć. Pytamy sprzedawcę napojów, którą drogę na szczyt mógłby nam polecić. On się dziwi, że pragniemy tam iść: “Po co sobie utrudniać drogę? Można przecież po płaskim. Jest takie słońce. Przecież trudno będzie się wspinać w tym upale”. Zapewniamy go, że damy sobie radę, a on pokazuje nam najlepszą drogę i życzy powodzenia. Dodaje też, że kiedyś był na tej górze cmentarz i wspomina coś o człowieku, który ponoć mieszka tam teraz samotnie — jakiś pustelnik — i jeszcze raz powtarza, że lepiej ominąć tę górę. Dziękujemy i żegnamy się, bynajmniej nie zniechęcone.
Po dwudziestu minutach udaje nam się pokonać jedną czwartą wysokości naszego małego Kilimandżaro. Na razie jest łatwo, ba — nawet przyjemnie. Idziemy spokojnie rozprawiając o ziołach i obserwując okolicę. Słońce nie jest nawet takie uciążliwe. Dopiero później kolce zaczynają ranić nam nogi, robi się duszno. Jest gorąco i nie sposób wspinać się dalej. Musimy się gdzieś schować. Dalsza wspinaczka wydaje się nie mieć sensu, choć tak bardzo pragniemy zdobyć szczyt, chociaż zobaczyć chatkę owego pustelnika. To nasz cel, bo odnalezienie starego cmentarza w tym gąszczu graniczy z cudem. Zmęczenie bierze jednak górę. Chowamy się w gęstych krzakach i tutaj staramy się przeczekać najgorszy upał.
Słońce przebija się niestety przez najmniejsze szczeliny, więc nawet wysokie krzaki, które na początku wydawały się najlepszym schronieniem, nie zapewniają cienia i odrobiny chłodu. Nie mogą, bo afrykańskie słońce jest tak mocne…
Jakieś 3 metry przed szczytem znajdujemy chatkę pustelnika, na której słomianym dachu umieszczone jest coś na kształt maski. W środku chaty jest pusto. Jedynym śladem, że ktoś tu mieszka, jest skórka po bananie. Cel został zatem osiągnięty. Z dalszej wspinaczki rezygnujemy, bo ściana kłujących zarośli całkowicie uniemożliwia posuwanie się do góry. Siadamy i odpoczywamy. Po kilkunastu minutach decydujemy się wracać na dół, ale już inną drogą — w kierunku wioski, którą dojrzałyśmy z góry.
Po godzinie marszu, z krótką przerwą na odpoczynek, podczas którego zostałyśmy poczęstowane wodą przez przesympatycznego sprzedawcę drewnianych łyżek, docieramy do masajskich chatek.Jest tak przyjemnie. To miejsce niczym nie przypomina hałaśliwego, pełnego ludzi i męczącej muzyki Tarime. Naprzeciw nas dwóch chłopców. Podskakują, wesoło nucąc jakąś piosenkę. Mijamy ich i siadamy pod drzewem.
To tutaj przeczekamy upał. W Afryce trudno znaleźć choć chwilę wyłącznie dla siebie. Nie mijają dwie minuty, gdy pojawia się przed nami stara Masajka. Chwytając mnie za rękę mówi, że idzie właśnie do swojej przyjaciółki i prosi, żebyśmy dotrzymały jej towarzystwa. Mówi, że na pewno jesteśmy głodne, że nie należy siedzieć pod drzewem i że lepszy jest dom. Poddajemy się i podążamy za Masajką, pośród drzew bananowych i niewielkich poletek muhogo (manioku) i viazi vitamu (słodkich ziemniaków), wywołując zdziwienie wielu mieszkańców, którzy na nasz widok przerywają pracę w polu.
Siadamy w masajskiej chacie na małych drewnianych pieńkach, podsuniętych specjalnie przez wnuczka sąsiadki. Jesteśmy gośćmi, dla nas więc te honorowe miejsca. Pozostali siedzą na ziemi. W chacie panuje półmrok. Światło dociera jedynie przez niewielki otwór służący za wejście. Zawsze trzeba pamiętać, żeby się schylić przestępując przez próg, w przeciwnym wypadku guz murowany. W środku dym z paleniska odrobinę przeszkadza oddychać. Nam jak nam, ale jak może wytrzymać w tym zadymionym powietrzu kilkumiesięczne maleństwo, które leży na drewnianym łóżku obok swojej babki — starej pomarszczonej Masajki. Tymczasem młoda dziewczyna, matka dziecka, zaczyna obierać słodkie ziemniaki. Już obrane wrzuca do wrzącej wody, by po kilkunastu minutach gotowe do zjedzenia wyciągnąć z wrzątku wprawną ręką, nie parząc się przy tym. Najpierw mamy na nie podmuchać, a potem spróbować i powiedzieć, jak nam smakują. Wpatrzone w nas cztery pary oczy (maluch zasnął) czekają na naszą reakcję. Ziemniaki są słodkie, bardzo nam smakują. Uśmiechamy się więc, znacząco potakując przy tym głowami. Usta mamy pełne ciepłego miąższu. Teraz wszyscy, po kolei, sięgają po swoją porcję. Je więc już cała nasza szóstka. Po czwartym ziemniaku grzecznie dziękujemy. Jesteśmy najedzone i szczęśliwe, że trafiłyśmy do prawdziwej wioski masajskiej (nie takiej, do której biura podróży zabierają turystów). Pytamy o ich życie i opowiadamy o życiu w Europie. Rozmawiamy o afrykańskich i europejskich zwyczajach, o kuchni, o plemionach, o językach, o polskich miastach. Masajki z tradycyjnymi ozdobami na szyi, na rękach i w uszach (wydłużonych, z charakterystyczną dziurką) opowiadają nam jak ich życie zmieniło się w ostatnich latach. Świetna wymiana myśli i spostrzeżeń. Przyjemnie jest tak gawędzić i poznawać ich życie.
Czas jednak wracać do Tarime. Przed wyjściem Masajka, która przyprowadziła nas tutaj, zaprasza teraz do siebie. Nie możemy przecież nie odwiedzić również i jej. Jola jest już zmęczona i postanawia sama wracać do Tarime. Ja nie potrafię odmówić tym smutnym oczom.
Jej chatka mieści się naprzeciw studni. Jest mniejsza od tej, którą miałyśmy okazję zobaczyć wcześniej. Ma jednak dwa pomieszczenia — maleńkie, ale dwa. W jednym jest łóżko, jak dla krasnoludka, a w drugim stoją garnki, suszą się zioła, a na drewnianej belce wyleguje się kot. Siadamy, rozmawiamy. Pytam moją znajomą o rodzinę i za chwilę gryzę się w język. Po co o to pytam? Nie powinnam!!! Za późno. Masajka mówi, że nie ma dzieci, nigdy nie miała, męża też nie. Częstuje mnie uji - rodzajem wodnistej kaszy, ponoć bardzo zdrowej. Piję powoli i tylko kątem oka widzę jak masajskie łzy spływają po ściankach metalowego kubka. Nie mogę sobie wybaczyć. Ach, przepraszam ją. Hamna shida - nie szkodzi – odpowiada. Po chwili dodaje, że tak bardzo chciałaby, żebym z nią została, że się mną zaopiekuje jak własną córką, że na pewno byłoby mi tutaj dobrze. Trudno w nie wierzyć w szczerość jej słów. Odmawiam jej delikatnie, tłumacząc, że mam już bilet powrotny do domu, że muszę tam wracać. Naszą rozmowę przerywa wejście sąsiadki z córką. Chcą nabrać wody ze studni. Przechodziły, więc pomyślały, że wstąpią. Uśmiecham się do nich znad kubka uji. Pytają czy mi smakuje. Kiwam głową… kwa hakika – no pewnie – dodaję. Cieszą się. Oddaję kubek, wyciągam małą klamrę i przypinam Masajce do włosów. Mówię, że już czas na mnie, że powinnam wracać. Niechętnie wypuszcza mnie ze swojego domostwa. Mówi, że odprowadzi mnie do głównej drogi. Idziemy w milczeniu. Rozstajemy się przy młodym baobabie.
Mijam masajskie domki, pozdrawiam starszych. Często przystaję na chwilę, by zamienić kilka słów. Trudno mi uwierzyć, że pół dnia spędziłam w tak miłym towarzystwie. Spontaniczne, ciepłe, otwarte Masajki wprowadziły nas do swojego świata.
Jolę spotykam w barze, przy którym zatrzymuję się spragniona chłodnego napoju. Razem wracamy do naszego hotelu, który uchodzi za jeden z lepszych w mieście. Za nocleg płacimy 2,5 dolarów (początkowo miałyśmy płacić 8). W pokoju mamy telewizor, a w łazience bieżącą ciepłą wodę. Prawdziwy komfort.
Zasypiam, ale przed oczami ciągle mam masajską wioskę i jej gościnnych mieszkańców.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze