Pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi
JUSTYNA • dawno temuOd przylotu do Stanów do spotkania host-rodziną dzieliło mnie jeszcze kilka dni w szkole treningowej usytuowanej we względnym pobliżu Nowego Yorku. Bezpośrednio z lotniska całą naszą grupę au-pairek odebrała energiczna przedstawicielka biura. Sprawnie rozdzieliła wszystkich do kilku autokarów i ruszyłyśmy do szkoły. Mimo iż byłyśmy wyczerpane długim lotem, nikt nie miał ochoty na drzemkę podczas jazdy. Z nosami przyklejonymi do szyby chłonęłyśmy każdy skrawek Ameryki.
Od przylotu do Stanów do spotkania host-rodziną dzieliło mnie jeszcze kilka dni w szkole treningowej usytuowanej we względnym pobliżu Nowego Yorku. Bezpośrednio z lotniska całą naszą grupę au-pairek odebrała energiczna przedstawicielka biura. Sprawnie rozdzieliła wszystkich do kilku autokarów i ruszyłyśmy do szkoły. Mimo iż byłyśmy wyczerpane długim lotem, nikt nie miał ochoty na drzemkę podczas jazdy. Z nosami przyklejonymi do szyby chłonęłyśmy każdy skrawek Ameryki. Co chwilę było słychać: "Ooooo" oraz "Wow". Zachwyt budziło wszystko, począwszy od hydrantów ("Popatrz, taki jak na filmach!"), poprzez mijające nas samochody ("Ale fury! A ciężarówki, takie… amerykańskie!") po sam Nowy York ("Zobacz tam, patrz tu, ale WIEEEKIE!!!").
Szkoła treningowa była położona z dala od miasta, autostrad i charakterystycznego, znanego nam dotychczas jedynie z filmów, amerykańskiego zgiełku. Wokół były lasy i jezioro. Cisza, spokój. I tylko dolatujące z każdej strony dźwięki obcych języków przypominały o tym, że czas najwyższy zacząć mówić po angielsku, w innym przypadku nikt z międzynarodowego towarzystwa nie zrozumie ani słowa.
Szybko jednak przekonałam się, że szeroko zachwalana "wymiana kulturalna" i "przyjaciele z rożnych stron świata" to tylko slogany z podręcznika, którymi obdarowano nas przed wyjazdem. W rzeczywistości ludzie z obozu trzymali się w swoich własnych grupach, gdzie rozmawiali wyłącznie w językach narodowych. Podczas lunchów w dużej stołówce rozbrzmiewał polski, włoski, hiszpański, niemiecki, czeski… I nikt nie przejawiał najmniejszej inicjatywy, aby porozumiewać się w języku goszczącej nas ziemi – angielskim.
Program obozu przewidywał codzienne zajęcia w klasach na temat opieki nad dziećmi oraz wieczorne spotkania w celu zjednoczenia wszystkich grup.Zostałam przydzielona do klasy, gdzie oprócz Pauliny (sympatycznej gaduły poznanej podczas lotu) nie było nikogo, do kogo można było odezwać się po polsku. Dobrze, że chociaż miałyśmy siebie nawzajem, bo zawsze czułyśmy się raźniej, kiedy okazywało się, że żadna z nas nie ma pojęcia, o czym mówi nauczycielka. Przekonana, że znam angielski w stopniu pozwalającym na swobodną komunikację, zderzyłam się z brutalną rzeczywistością. "Podręcznikowy" angielski diametralnie różnił się od żywego potoku słów, którym zalewała nas nauczycielka. Czasami, zanim sprawdziłyśmy cześć wyrazów w słowniku lub skonsultowałyśmy je między sobą, wykład był już na inny temat.
Ostatniego dnia obozu odbyła się wycieczka na Manhattan do Nowego Yorku. I wreszcie Ameryka prężąca dumnie bicepsy swej potęgi. Oszołomiona wielkością wszystkiego nie nadążałam za słowami przewodnika: "Proszę spojrzeć w lewo… a teraz odwrócić się w prawo… po lewej mijamy słynne…, a po prawej już minęliśmy największy…". Padały nazwy znane mi dotychczas jedynie z książek, filmów i gazet, jak Time Square, Central Park, Ground Zero, Rockefeller Center… Ruch, gwar i uliczne korki. Ludzie przemykający w pośpiechu po chodnikach, błyszczące limuzyny. Byłam zachwycona Nowym Yorkiem.
Ta wycieczka wieńczyła nasz pobyt w szkole treningowej. Kolejnego dnia, we wcześniej ustalonych grupach, oczekiwałyśmy na autobusy, które miały odwozić na miejsce spotkania z host – rodziną. Taszcząc wielką walizę, nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Czy ich rozpoznam? Jacy są? Czy dam radę z dziećmi? Czy mnie polubią? Czy ich zrozumiem? Czy znajdę nowych przyjaciół? CZY DAM RADE? Pytania kłębiły się natrętnie podczas podróży do Pensylwanii.
Na miejscu odebrała mnie gospodyni domu i zarazem matka dzieci, którymi od tej pory miałam się opiekować, a towarzyszyły jej córeczki, moje przyszłe podopieczne. Przywitały mnie naprawdę serdecznie, więc poczułam się nieco pewniej. Jednak w drodze do domu, słuchając szczebiotania dzieci siedzących z tylu, ogarniał mnie coraz większy popłoch; mówiły szybko, rozumiałam jedynie pojedyncze strzępki zdań.
Po przyjeździe do domu otoczyła mnie reszta domowników oraz krewni, których wizyta zbiegła się z moim przyjazdem. Tym samym moje początki jako au-pair nie miały nic wspólnego ze spokojną aklimatyzacją. Zostałam przedstawiona jednocześnie tuzinowi osób, z których przynajmniej połowa zarzuciła mnie pytaniami dosłownie o wszystko. Poznałam również pana domu oraz Christine, au-pair, którą miałam zastąpić. Pierwszy weekend był nieco zwariowany i wcale nie czułam się swobodnie.
Ale nie chciałam wracać. Nie dopadły mnie syndromy popularnej wśród au-pair "homesickness", czyli tęsknoty za domem. Jest to duży problem i najczęstsza przyczyna, dla której dziewczyny wracają do domu. Ja byłam zbyt ciekawa nowej, otaczającej mnie rzeczywistości, by chcieć tak szybko wracać do domu. Wszystko było inne niż to, co znałam dotychczas. I to wydawało mi się warte bliższego poznania.
Moją opowieść o Ameryce zacznę od samochodów — tego jakże ważnego elementu krajobrazu, a zarazem rzeczy, bez której większość Amerykanów nie wyobraża sobie życia. Najważniejsze cechy specyficzne samochodów amerykańskich to ich monstrualne rozmiary, wielkie silniki i prawie pełna automatyzacja. W samochodzie, który mi przydzielono, użytkownik w zasadzie NIC nie musi robić. Gdy podjeżdżam pod górkę, auto, po zwolnieniu hamulca, samo jedzie dalej. Nie ma też możliwości, by nie zapiąć pasów — same na mnie wjeżdżają. Drzwi są też automatyczne, a wspomaganie na wszystko co się da. I najlepsza rzecz — sprzęt grający, którego może mi zazdrościć wiele dyskotek!!!
Pierwsza jazda była jednak przeżyciem dość strasznym. Prowadziłam minivana. Jest to siedmioosobowe auto, z sześciocylindrowym silnikiem, zdecydowanie najdłuższe z tych, które prowadziłam do tej pory. Sięgałam co chwilę po drążek zmiany biegów, którego tam nie ma i czasem drgała mi lewa noga, która w amerykańskich samochodach jest bezrobotna. Problemem było dla mnie "poczucie" tak potężnego samochodu, jakim jest minivan. No i ta moc, z jaką rusza dobrze przydepnięty sześciocylindrowy silnik! Kolejnym czynnikiem stresującym była organizacja dróg. Choć w USA obowiązują podobne zasady ruchu, drogi znacznie różnią się od polskich i europejskich. Szczególnie irytowały mnie widniejące tu co kawałek znaki STOP i duże ograniczenia prędkości.
Po paru dniach zaczęłam odczuwać zmęczenie narastającą ilością nowych informacji. Musiałam prowadzić po krętych, nieznanych drogach, korzystać czasem z autostrady i, co gorsza, siedzieć pól dnia za kółkiem, co mi średnio odpowiadało w sytuacji, kiedy źle się orientuję w terenie, a jednocześnie muszę się skupić na wskazówkach udzielanych po angielsku. Ruch jest intensywny cały dzień, więc o stłuczkę nietrudno, zwłaszcza że za kierownicami ogromnych aut nierzadko siedzą zasuszeni, niedowidzący staruszkowie lub nastolatki, które dopiero co uzyskały prawo jazdy. Zresztą Amerykanie robią prawo jazdy w dwa tygodnie, więc siłą rzeczy ich styl jazdy, a co się za tym kryje — umiejętności, znacznie odbiegają od naszych standardów. Zimą, kiedy pada śnieg, wielu Amerykanów zostaje w domu i tak samo, gdy pada mocno deszcz. Dla nich jazda w takich warunkach to dosłownie wyższa szkoła jazdy.
Z każdym dniem jednak poznawałam nowe miejsca i okolica przestała być dla mnie zupełnie nieznana. Miałam nadzieje, że rozpoczynający się rok tu, w Ameryce, będzie dla mnie szczęśliwy. Moje dobre przeczucia potwierdziła najbliższa przyszłość…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze