Kolęda? Nie ma mnie w domu!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuJak co roku mamy sezon kolędowy. I powraca dylemat: wpuszczać księdza czy nie wpuszczać? Jeśli jesteś katolikiem, to niby oczywiste: wpuścić, pomodlić się, porozmawiać, ofiarować datek. Ale dla moich rozmówców niekoniecznie. Niektórzy uważają, że wizyta duszpasterza do niczego im potrzebna nie jest. A ksiądz przyszedł tylko, żeby skrytykować domowników i zabrać kopertę.
Często takie wrażenie mają osoby po rozwodzie, które weszły w nowy związek. Z punktu widzenia Kościoła katolickiego jest on przecież grzeszny. Kolęda jest czasem okazją, by o tym fakcie przypomnieć. Tak było z Basią, młodą urzędniczką spod Wrocławia. Ostatnio chętnie wpuściła księdza, ale tym razem planuje długi wyjazd, tak by przypadkiem nie otworzyć drzwi nawet żadnemu ministrantowi. Kobieta mówi:
— Nie jestem idiotką i mam świadomość, że mój nowy związek jest niesakramentalny. Naprawiłam po prostu błąd młodości: jako dwudziestolatka wyszłam za człowieka, który okazał się agresywnym alkoholikiem. Rozwiodłam się ze świadomością, że w przypadku nowego małżeństwa nie będę mogła korzystać w pełni z sakramentów. I że żaden ksiądz mnie za to nie pochwali. Ale kiedy poznałam Maćka, uznałam, że mogę spróbować jeszcze raz. Wzięłam ślub cywilny. Miałam już kilka nieprzyjemności z tym związanych. Jednak to, co spotkało mnie dwa lata temu, wspominam jak jakiś horror.
Byłam nastawiona pozytywnie, bo miał przyjść do nas nowy, młody proboszcz. Od progu się zaczęło, więc chyba jakaś sąsiadka mu nagadała. Że co to za pan tu mieszka, bo ksiądz w kartotece ma innego. Że dlaczego tego pana nie ma (był jeszcze w pracy)? Może się boi? Że powinnam była walczyć o swoje pierwsze „prawdziwe” małżeństwo, a nie uciekać przed niedogodnościami. Tak nazwał brak kilku zębów i codzienne sprzątanie pozostałości libacji. Na początku słuchałam spokojnie, jestem z rodziny, w której nikt się z księdzem nie kłóci. Ale jak wskazał palcem na mój brzuch i stwierdził, że dziecko moje i Maćka będzie bękartem, nie wytrzymałam i po prostu kazałam mu natychmiast wyjść.
Strasznie to przeżyłam. Maćkowi nie opowiedziałam o wszystkim, bo bałam się, że pobiegnie na plebanię i będą z tego kłopoty. Przez kilka tygodni nawet nie chodziłam do kościoła, ale w końcu znalazłam msze w klasztorze. Ale „administracyjnie” nadal jestem w tej parafii. Nie da się niestety jakoś „wypisać”.
Basia zastanawiała się, co zrobić w tym roku. Bo przecież może tym razem będzie lepiej? Gorzej już chyba się nie da.
— Na początku miałam dylemat. Ma przyjść ten sam ksiądz. Z drugiej strony, możliwe, że po prostu nas wykreślił z tej kolędowej listy? I ominie nas szerokim łukiem. Ale co zrobić, jeśli do nas zapukają? No i stwierdziłam: nie ma mnie. Wyjeżdżam, razem z synkiem, na całe popołudnie i wieczór. To jest trochę tchórzostwo, wiem, że powinnam zwyczajnie otworzyć drzwi i powiedzieć: nie, dziękuję, nie przyjmuję księży. Ale wciąż brak mi na to odwagi.
Kolęda ma też aspekt finansowy. Ile dać do koperty? A może wcale nie dawać? I co, jeśli ksiądz domaga się określonej sumy, a my jej nie mamy? Taką sytuację przeżyła Kamila, która razem z mężem prowadzi firmę w małym mieście pod Krakowem:
— Kiedy nam się dobrze powodziło, zawsze wspomagaliśmy parafię. Dołożyliśmy się do nowych schodów, do renowacji witraży. Rachunków oczywiście na to nie chcieliśmy: księdza swojego sprawdzać? Tak myśleliśmy, a teraz się czasami zastanawiam, jak to dokładnie było z tymi pieniędzmi.
To podejście zmieniło się, dokładnie pamiętam, w styczniu 2009. Nasza firma produkuje artykuły luksusowe, na które w kryzysie raczej ludzi nie stać. Teraz jest już trochę lepiej, ale wtedy baliśmy się bardzo. Zaczęły się długi, zastanawiałam się, czy trzeba będzie zwalniać pracowników. Jest ich tylko pięcioro, a to wszystko nasi przyjaciele. Dosłownie każde sto złotych się liczyło.
I właśnie z powodu tych kilkuset złotych, których „zabrakło” w naszej kopercie, już teraz kolędy nie przyjmujemy. Proboszcz sprawdził przy nas sumę i głośno powiedział, że go zawiedliśmy. My jego! A to ja raczej czułam się rozżalona: nie pogadał z nami o problemach, chociaż całe miasteczko plotkowało, że nam się gorzej wiedzie. Liczyliśmy na pocieszenie, a tu coś takiego. I to przy dzieciach. Patrzyliśmy na niego z głupimi minami, a on sobie poszedł. Od tego czasu za pieniądze, które poszłyby do tej koperty, robię paczki świąteczne dla pracowników. I proszę mnie źle nie zrozumieć: wiem, że zdarzają się i fajni księża. Tylko naszą parafię widać jakoś omijają.
Jednak i takie osoby, które mają „na kopertę” i prowadzą „porządne” z punktu widzenia kościoła życie, czasami kolędy nie przyjmują. Ryszard, emerytowany górnik ze Śląska, uważa, że taka wizyta jest zwyczajnie bez sensu:
— Ja już jestem stary i się księdzem przejmować nie muszę. Bo co to niby jest: człowiek się przygotowuje, kupuje nowy obrus czy krucyfiks, młodzi się z pracy zwalniają, dzieci czekają jak na mikołaja, a taki ksiądz wpadnie na pięć minut i coś tam odklepie? Ani o zdrowie nie zapyta, ani o problemy? To z kominiarzem człowiek więcej sobie pogada, a i mniej czasami za to zapłaci. Też czarny i moim zdaniem bardziej pożyteczny.
Jak żona jeszcze żyła, to przyjmowaliśmy kolędę. No, bardziej ona, bo ja zwykle byłem wtedy w pracy. Teraz jak jej nie ma, a ja jestem na emeryturze, to sobie pomyślałem: a po co mi to? Jednego roku był u mnie równo trzy minuty. Kopertę wziął, a jakże. Dwa miesiące po śmierci żony, a on nic, nawet nie zapytał, jak się czuję. I od tego czasu sobie odpuściłem z tym wszystkim. Od sąsiadów wiem, że nic się nie zmienia: dwaj księża chodzą na zmianę, ale podejście mają podobne. Jak będzie ktoś nowy, to może na próbę wpuszczę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze