Zmiany, odc. 7
KAMELIA • dawno temuI niech faceci żałują, że nie mogą rodzić! Bo ten moment, kiedy po bólu przez duże B kładą dziecko, ciepłe i lepkie, na brzuchu matki, to najprawdziwszy cud. Każda z nas jest do tego stworzona. W tej jednej chwili nie liczy się nic, kompletnie nic innego na świecie. Dane mi było poczuć smak życia, wyjętego prosto spod mojego serca.
Autor książki „Samotność w sieci” (i nie on jeden) twierdzi, że stan zakochania to chemia, która wystarcza na około 4 lata. Później jest już przyzwyczajenie, nad którym trzeba umiejętnie zapanować i co jakiś czas podsycać resztkami namiętności, by przetrwało po grób, mówiąc kolokwialnie. Przypuszczam, że większość kobiet w to nie wierzy. Marzymy przecież o księciu, wiecznie kochającym, przynoszącym kwiaty, oddanym i wyrozumiałym. Pragniemy partnera, a nie samca, którego ogranicza fizjologia jego prącia. Większość z nas to idealistki i marzycielki, choć są wśród nas pragmatyczki, które z rezerwą patrzą na sprawy miłości.
Ja należałam do pierwszej kategorii kobiet — niepoprawnych romantyczek. Moja miłość trwała. Po ślubie zasadniczo nic się nie zmieniło poza faktem, że teraz jeździłam do szkoły autobusem. Dziennie 60 km w obie strony. Ale jak wracałam, czekał na mnie ON. Kładliśmy się wieczorem, po wspólnej kolacji do łóżka, oglądaliśmy razem telewizję. Właściwie to wiele rzeczy robiliśmy wspólnie, choć obowiązki oczywiście były podzielone. Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że to był dobry okres w naszym małżeństwie. Poznawaliśmy się w różnych sytuacjach. To był czas konsumpcji naszych wcześniejszych rozmów i planów.
Dziecko tymczasem rosło i coraz dobitniej dawało o sobie znać poprzez różne figury, w jakie układał się mój brzuch. Czasami miałam na sobie stożek, czasami dużą okrągłą patelnię, to znów balon. Najśmieszniej było w wannie. Olka wtedy była najbardziej aktywna. Myślę, że podobały się jej pluski wody. Tańczyła wokół pępowiny jak najlepsza tancerka, w czym widziałam dziedzictwo moich genów. To wspomnienia, jakie wzbudzają we mnie jeszcze dzisiaj ciepłe uczucia i uśmiech na twarzy.
Każda ciężarna kobieta boi się porodu. W tej kwestii nie byłam inna. Na około dwa miesiące przed jego terminem obżerając się bożonarodzeniowymi smakołykami, zagłuszałam obawy przed śmiercią w połogu. Wmówiłam sobie, że mam tętniaka w mózgu, który podczas porodu pęknie i spowoduje moją śmierć. No i możliwość zgonu z powodu wbijania igieł w żyły też była całkiem realna. Momentami nie bardzo rozumiałam matkę naturę i jej absurdalny pomysł wydawania na świat całkiem sporych rozmiarów potomstwa przez bardzo małą dziurkę… No, ale tego typu myśli to żelazny repertuar stanu błogosławionego. Byłam częścią wszystkich matek świata, więc ich problemy stały się moimi problemami, a że każdy umysł wprowadza pewne innowacje – cóż, tego nikt mi nie odbierze.
Summa summarum — córkę urodziłam w lutym. Po trzeciej wizycie w szpitalu zapadła decyzja, że zostaję w nim. Poród zaczął się sam z siebie, bez ponaglania, choć trzeba przyznać, że w pewnym momencie miałam obawy, że medycyna będzie musiała zdecydowanie zainterweniować, bym mogła urodzić szczęśliwie. Jednak i tym razem panikowałam bezpodstawnie. Tempo, w jakim Ola pchała się na świat, było ponadprogramowe, tak że położna musiała zadzwonić, by ponaglić tatusia, bo przecież poród nie poczeka. Na szczęście Krzysiek potrafił wycisnąć ze swojego samochodziku moc rakiety i pokonał 24 kilometry w czasie niewiele dłuższym niż mgnienie oka, po czym wpadł do sali porodowej (w której zdążyłam już trochę pokrzyczeć). Na przywitanie zebrał ode mnie burę, za to co mi zrobił. Oczywiście moje zachowanie dyktował ból i zapewne lektura książek na temat porodów. Fakt faktem, iż mąż zniósł obelgi jak bohater. Nawet trzymał mnie za… głowę, gdyż tylko tam pozwoliłam mu się dotknąć (cała reszta ciała była raczej niedotykalska i bardzo agresywna). No i w końcu, jak Olka poczuła, że tatko jest na miejscu, nie patyczkowała się długo i wyskoczyła jak przystało na kluskę.
I niech faceci żałują, że nie mogą rodzić! Bo ten moment, kiedy po bólu przez duże B, kładą dziecko, ciepłe i lepkie, na brzuchu matki, to najprawdziwszy cud. Każda z nas jest do tego stworzona. W tej jednej chwili nie liczy się nic, kompletnie nic innego na świecie. Dane mi było poczuć smak życia, wyjętego prosto spod mojego serca. Oczywiście tatuś natychmiast przejął obowiązki, pilnował noworodka i był jak cień pielęgniarek i położnych, które z rąk do rąk przekazywały sobie Olę, mierzyły ją, ważyły i poddawały rutynowym badaniom. Ja w tym czasie odpłynęłam w świat niealkoholowych wizji i półświadoma odbyłam rozmowę-wywiad z lekarzem kończącym poporodowe „sprzątanie”. Ja i doktor mieliśmy podobne przemyślenia na temat metafizyki porodu i sprawy dyskusyjnego „światełka w tunelu”. Innych wątków rozmowy nie pamiętam, choć po jakimś czasie dowiedziałam się, że ordynator mówił, iż dawno nie miał tak filozoficznie nastawionej do życia pacjentki…
I tak od piątku 13 lutego staliśmy się trzyosobowa rodziną. Kluska chowała się dobrze. Była grzeczna i towarzyska. Nie sprawiała problemów, nawet gdy ja biegałam z pełnymi mleka wymionami do szkoły na praktyki. Mijały tygodnie i miesiące, a my dojrzewałyśmy. Później przyszedł czas, że zostałyśmy same, gdyż Krzysiek, nie pierwszy z resztą raz, udał się na kurs do wielkiego miasta. Później rozpoczął studia zaoczne. A jeszcze później zrobił to, co zrobił i tak zaczął się zmierzch, zanim słońce zdążyło na dobre wzejść na nasze niebo. Ale o tym następnym razem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze