Mamy dobrobyt
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuDziś naszła mnie pewna refleksja: mamy dobrobyt. Domyślam się, że może to zabrzmieć obrazoburczo, dlatego spieszę z wyjaśnieniem. Pamiętam czasy kartek na żywność. Pod koniec ich panowania byłam całkiem dużą dziewczynką. Na tyle dużą, żeby pamiętać czasy octu na półkach i rozpaczy, że nie ma cukierków i nie będzie.
Czasy zazdrości tym, którzy mieli za zachodnią granicą rodzinę wysyłającą paczki z żelkowymi misiami. W misie trudno było uwierzyć, dopóki nie włożyło się jednego pod język i czekało z nabożeństwem, aż się rozpuści – smakowały zupełnie inaczej niż wszystko, co jadłam wcześniej… Takich wspomnień mam dziesiątki: ile magii było w samych tylko opakowaniach po słodyczach z zagranicy! Te kolory, wzory… Jak bardzo różniły się od siermiężnych opakowań zastępczych w kolorze, za przeproszeniem, kupy chorego psa.
Myślę, że kiedy moja córka dorośnie i będę opowiadała jej o swoim dzieciństwie, moje historie będą dla niej tak niewiarygodne i odległe jak dla mnie opowieści mojej babci o hitlerowskiej okupacji. Kiedy myślę o tamtych trudnych czasach, czasem samej wydaje mi się, że te zdarzenia były zbyt absurdalne, żeby mogły wydarzyć się naprawdę.
Posłuchajcie.
Elżbieta pracowała jako pielęgniarka na jednej z podstacji pogotowia w K. Kilka miesięcy przed Bożym Narodzeniem w 1982 roku jej mąż zdobył pięciokilową szynkę konserwową. Mój Boże, nie dość, że szynka, to jeszcze pięć kilo! Dzieci się cieszyły, mąż pękał z dumy, wszystkim ciekła ślina. Dlatego Elżbieta postanowiła ukryć szynkę w piwnicy. Żeby, jak mówi, nie kusiła. Dzień przed Wigilią był dniem, na który wszyscy czekali: mąż Elżbiety zszedł do piwnicy po kulinarny skarb. A tu dramat: konserwa spuchnięta, wydęta, jednym słowem – zepsuta. W grobowej ciszy mąż Elżbiety otwierał nabrzmiałą puszkę. Adasiowi drżał podbródek, Kasia patrzyła w napięciu, Elżbieta w myślach wyrzucała sobie, że przez jej zapobiegliwość rodzina teraz cierpi. Psssst — wydobyło się spod wieka, a maleńką kuchnię wypełnił po brzegi smród gazów. Dzieci uciekły. Mąż rozłożył ręce.
— To koniec — powiedział.
Ale ale, po odlaniu smrodliwej wody i zeskrobaniu galarety niedającej za wygraną Elżbiecie ukazało się owinięte w pergamin mięso, pachnące tak, jak powinno: pięknie!
— Może… - powiedział mąż. — Sam nie wiem.
Elżbieta była kobietą pragmatyczną, zawinęła więc kawałek szynki w papier i zabrała ze sobą na dyżur. Wiedziała, że dziś pracuje z doktorem R., zakaźnikiem.
- Doktorze — powiedziała do R. — jest taka sprawa, pięć kilo szynki konserwowej mam, być może trującej, czy w szpitalu, w którym pan pracuje, można by ją przebadać? Wyślę szynkę do badania do laboratorium i sprawdzą mi, czy tam jad kiełbasiany jej nie zatruł?
Doktor R. milczał dłuższą chwilę w skupieniu.
— A dużo ma pani tej szynki? — zapytał.
- Z kilo — brzmiała odpowiedź Elżbiety. Doktor oblizał wargi:
— A czy ma pani chleb?
I zaraz wszyscy mężczyźni z dyżuru jedli nieświeżą szynkę, ryzykując bardzo poważne (czasem nawet śmiertelne) zatrucie pokarmowe.
Elżbieta z przerażeniem patrzyła na kolegów z pracy. Nikt nie zachorował, ale i tak pozostałe cztery kilo luksusowej szynki konserwowej zjadł pies. Elżbieta wolała nie ryzykować. Kundel wyglądał na bardzo zadowolonego. Prawdopodobnie był jedynym psem w Polsce, który jednego dnia zjadł dwa kilo niedoścignionego dobra luksusowego milionów Polaków.
Inna historia Elżbiety: jej brat, który zaczął zasadniczą służbę wojskową w 1979 roku, w 1982 wciąż był w wojsku. Kiedy miał kończyć swoje obowiązkowe dwa lata służby, wybuchł stan wojenny, więc służba się przedłużyła. A że służba nie drużba, brat marzł gdzieś na krańcach ojczyzny, śląc do rodziny rozpaczliwe prośby: „przyślijcie mi, błagam, kilo cukru w kostkach”. Elżbieta nie pytała, po co mu cukier w takiej formie. Wiedziała, że i tak pewnie nie będzie mógł napisać, w końcu wszystkie listy cenzurowano. Podjęła heroiczną próbę zdobycia cukru w kostkach.
Wszystkie kontakty zawiodły, co bardzo zasmuciło Elżbietę. Było jej przykro, że nie może pomóc bratu, choć przecież ma większe możliwości niż on. Na tym smutku złapała ją starsza pani doktor pediatra, która akurat tego dnia miała dyżur.
— Co tam, Elu?
— Ach, pani doktor, cukier w kostkach mi potrzebny dla brata, a nie mam skąd wziąć — zasępiła się Elżbieta jeszcze bardziej.
— Nie martw się, Elu — powiedziała pani doktor, kuśtykając w stronę karetki (kawałek stopy straciła w powstaniu warszawskim).
Dwie godziny później przed Elżbietą stał cukier. Pani doktor dokonała cudu!Jak?
Pojechała karetką do cukrowni, której wejścia strzegli uzbrojeni żołnierze. Żądali przepustki. Byli twardzi. Pani doktor powiedziała, że w księgowości ktoś bardzo poważnie zasłabł i było wezwanie. Na takie dictum żołnierze rozstąpili się jak Morze Czerwone. Pani doktor wbiegła (kuśtykając) do budynku, odnalazła księgowość, a tam, płacząc, wyjaśniła paniom, że syn w wojsku cukru potrzebuje, a ona nie ma! Że się odwdzięczy, receptę wypisze, dziecko chore w zamian wyleczy, niech jej tylko sprzedadzą kilo cukru!Sprzedali.
Brat Elżbiety potrzebował cukru, bo nie miał siły do dalszych ćwiczeń i musztr. Zasypiał z głodu i braku cukru na warcie, za co był surowo karany przez przełożonych. Ten cukier był jego być albo nie być. Nie chciał iść do więzienia za sabotaż.
Kiedy sobie pomyślę, ile wcale nie tak dawno temu wart był kawałek mięsa czy kilo cukru, zaczynam uważnie przyglądać się temu, co mam. Co ma większość z nas. Zajrzyjcie do swoich lodówek.I co, mamy dobrobyt, prawda?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze