Początek to wyzwanie dla tych, którzy nie widzieli „jedynki”. Chaos, piski, krzyki, dziwaczne postacie z oczami bez białek: ciężko cokolwiek z tego zrozumieć. Ale po chwili sytuacja nieco się rozjaśnia. Błąkająca się po okolicznych lasach Nell (Ashley Bell) trafia wpierw na posterunek policji, później do psychiatry, wreszcie do domu dla „dziewcząt po przejściach”. Raporty twierdzą, że uciekła z sekty. Nell opowiada o nawiedzającym ludzkie ciała demonie, ale opiekunowie i lekarze (prośbą i groźbą) przekonują, że był on jedynie wytworem jej fantazji. Rację ma oczywiście nasza bohaterka: szatan nawiedza rozmaite postacie, by ponownie dotrzeć do Nell. Tym razem nie chodzi tylko o przejęcie ciała: zgodnie z prastarą przepowiednią zło, by móc wyruszyć na podbój świata, musi uwieść dziewicę. A nieśmiała Nell poznaje właśnie swojego pierwszego chłopaka, z którym póki co wymienia jedynie pocałunki…
Twórcy powoływali się m.in. na Polańskiego, Kubricka, Friedkina. Z początku wydaje się, że nie bez racji. Ostatni egzorcyzm jest pięknie sfotografowany: szerokie, malarskie kadry, specyficzna, brunatno-miodowa kolorystyka zdjęć, do tego (usprawiedliwiająca niejedną bzdurę, bo definiowana przez tradycję voodoo) ciesząca oko, duszna sceneria Nowego Orleanu. Wydaje się, że to nawiązanie do modnej ostatnio (i znakomitej) fali wyestetyzowanego hiszpańskiego horroru. Ale czar szybko pryska. Gass-Donnelly nadużywa trącących myszką patentów (bez przerwy „coś” wyskakuje tu zza kadru, owemu „czemuś” (oczywiście!) towarzyszą wejścia irytująco głośnej muzyki itd.). Ale to wszystko jeszcze pół biedy. Gorzej, że twórcom „dwójki” zabrakło pomysłu na scenariusz. Jakiegokolwiek pomysłu. Donnelly (niesłusznie) odrzuca (będącą główną zaletą „jedynki”) koncepcję paradokumentu, ale nie ofiarowuje nic w zamian. Nie ma tu nawet śladu intrygi. Część 2 bezmyślnie przywołuje znane z jedynki postacie: zamieszkałe przez demona kolejne ciała próbują dotrzeć do chronionej w pensjonacie Nell. Na koniec mamy jeszcze bezwstydnie czytelną zapowiedź „trójki”. I tyle. Zbudowanie dziwacznego, z gruntu zbędnego łącznika pomiędzy częściami pierwszą i trzecią: wydaje się, że była to jedyna ambicja twórców Ostatniego egzorcyzmu. Części 2.
Ale też nie bez powodu męczyłem was przydługim wstępem na własny temat. Przyznaję: na horrorach średniej klasy zwyczajnie się nie znam, stąd (w pełni szczerze!) kończę kolejnym recenzenckim sloganem: niewykluczone, że fani gatunku będą zadowoleni.