„Zombieland”, Ruben Fleischer
DOROTA SMELA • dawno temuJeszcze jeden horror o krwiożerczych zombi? Nie, tym razem raczej komedia, dość czarna zresztą i niepozbawiona pierwiastka gore - bo humor jest tu typowo wisielczy, a najzabawniejsze gagi obejmują wymyślne sposoby eksterminacji kanibali. To także film drogi, w którym na pierwszy plan wysuwa się emocjonalne i płciowe dojrzewanie bohatera - prawiczka.
Jeszcze jeden horror o krwiożerczych zombi? Nie, tym razem raczej komedia, dość czarna zresztą i niepozbawiona pierwiastka gore — bo humor jest tu typowo wisielczy, a najzabawniejsze gagi obejmują wymyślne sposoby eksterminacji kanibali.
USA, a może nawet cały świat, zmienił się w Zombieland.
Nie istnieje państwowość, administracja, media, cywilizacja dogorywa. Właściwie nie wiadomo nawet, czy przeżyli jacykolwiek niezarażeni homo sapiens, dopóki nasz bohater — młody chłopak imieniem Columbus nie spotka na swojej drodze uzbrojonego po zęby kowboja. Ten początkowo szorstki układ zamieni się z czasem w pakt wzajemnego zaufania scementowanego setką zabitych ludojadów.
Fajtłapowaty Columbus żyje tylko dzięki specyficznemu kodeksowi przetrwania, którego przestrzega z żelazną konsekwencją: zawsze rozgrzewa się przed wejściem na nieznany teren i pamięta, by dobijać trupy. Bo z zombi nigdy nic nie wiadomo. Dla odmiany jego nowo poznany przyjaciel lubi ryzykować, szczególnie jeśli jest choćby cień szansy na znalezienie ostatnich sztuk jego ulubionych gąbczastych słodyczy.
Co się stanie, kiedy ta para natknie się na chytre przedstawicielki płci przeciwnej?
Od słynnej, w pewnym sensie prekursorskiej w popularyzacji tematyki kanibalizmu, Nocy żywych trupów George'a Romero, którą krytycy okrzyknęli metaforą konsumpcjonizmu, upłynęło ponad 40 lat i całe morze sztucznej krwi. Dziś, by tchnąć życie w trupa, trzeba mieć oryginalny koncept fabularny.
Tylko w ostatnich latach seria Resident Evil oraz znakomite horrory 28 dni później czy Rec wyeksploatowały przecież starannie potencjał grozy tkwiący w pladze kanibalizmu. Być może dlatego — skądinąd całkiem słusznie — twórcy omawianego tu utworu postanowili ugryźć temat nieco z innej strony. Zombieland jest tak naprawdę filmem drogi, w którym na pierwszy plan wysuwa się emocjonalne i płciowe dojrzewanie bohatera — prawiczka.
Zamiast raczyć widza efektownymi pościgami czy igrać z jego nerwami, filmowcy często zwalniają tempo narracji, serwując nam scenki rodzajowe, w których Columbus i jego przyjaciele koczują w willi znanego aktora na przedmieściach L.A. (świetna sekwencja) czy niestrudzenie poszukują łakoci.
Sam pomysł był dobry — pozwolił na przełamanie fabularnej sztampy.
Z drugiej strony wraz z zaprzepaszczeniem suspensu i elementu grozy powstał problem przemocy, która jest niestrawna i wydaje się tu niepotrzebna. Bohaterowie są tak wyluzowani, że pojawienie się na horyzoncie charakterystycznej sylwetki zombi budzi co najwyżej zniecierpliwienie, domagając się mechanicznej eliminacji, w czym film przypomina grę komputerową.
A skoro nie ma prawdziwego zagrożenia, dramaturgia opiera się w głównej mierze na psychologii. Tu jednak też czeka nas rozczarowanie: postacie dramatu dość szybko bowiem zaczynają się powtarzać, jakby działały według kilku zasad. Narracja staje się w końcu nużąca. Nie pomagają cytaty z Jestem legendą czy Adventureland (który poprzez tytuł, udział Jessego Eisenberga i lokalizację wydaje się dziwnym prequelem filmu) ani żarty z anty-gwiazdorskiego emploi Billa Murraya.
Choć są to i tak najzabawniejsze gagi tej raczej niemrawej komedii. Szkoda, bo z tego pomysłu na pewno dałoby się wycisnąć znacznie więcej. Ale chyba nie ma co liczyć na to, że uda się to w przygotowywanym już ponoć Zombieland 2.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze