„Yuma”, Piotr Mularuk
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuObraz Mularuka przełamuje monopol jak dotąd kalekiej w nadwiślańskim wydaniu ekranowej rozrywki. Zabawy jest naprawdę dużo i to bardzo wdzięcznie zaserwowanej. Całość bawi, cieszy, wciąga, ogląda się ją z przyjemnością. Gierszał dobrze sprawdza się w roli polskiego Jamesa Deana. Mimo drobnych wad: polecam!
Kolejna po Wszystko co kocham i Sali samobójców odsłona „młodego, polskiego kina”. Młodość widać tu nie tylko na twarzach aktorów, ale przede wszystkim w perspektywie, z jaką twórcy spoglądają w przeszłość. Bo Mularuk cofa nas do początku lat 90. Ukazuje czas transformacji przez pryzmat nostalgii, wspomnień dzieciństwa, tęsknoty za młodzieńczą przygodą. Nie szuka demonów przeszłości, zdrajców, winnych, nie posiłkuje się „moralnymi niepokojami”. I na tym jego film bez wątpienia zyskuje.
Sprawdza się tu też konwencja kina młodzieżowego, inicjacyjnego. W pierwszych ujęciach poznajemy niewinnych nastolatków, z jednej strony pełnych marzeń, z drugiej: już przytłoczonych biedą, brakiem perspektyw. Ale to jedynie migawka, dalej widzimy ich „kilka lat później”. W przygranicznych miasteczkach i wsiach zachodniej Polski wybucha moda na „jumę”, a więc kradzieże dokonywane po przekroczeniu niemieckiej granicy. Zyga (Gierszał) i jego paczka zostają wciągnięci do procederu przez przedsiębiorczą burdelmamę, ciocię Halinkę (Figura). Z pierwszych wypadów przywożą (co już wzbudza zachwyt miejscowych) dżinsy i adidasy, dalej przychodzi czas na perfumy, lodówki, telewizory… W krótkim czasie Zyga staje się królem pogranicza, lokalnym bohaterem, Robin Hoodem odpowiedzialnym za tzw. skok cywilizacyjny.
Hasło „polskie kino” dawno już zyskało toksyczny posmak, ale nie poradzę: jak na „polskie kino” jest naprawdę dobrze. Obraz Mularuka (a każdym razie jego pierwsza połowa) przełamuje monopol jak dotąd kalekiej w nadwiślańskim wydaniu ekranowej rozrywki. Zabawy jest naprawdę dużo i to bardzo wdzięcznie zaserwowanej. Do nostalgicznej perspektywy dochodzi zręczna żonglerka kinem gatunkowym, sensacja miesza się z komedią, romans z westernem itd. Mularuk rysuje młodocianą gangsterkę z dużym przymrużeniem oka, kpi z obciachu towarzyszącego tak niepokojom dojrzewania, jak i pierwszym, nieudolnym próbom działań w przestępczym fachu. Paradoksalnie ta lekko bajkowa konwencja uwiarygodnia postacie, pasuje do ich charakteru. Gierszał dobrze sprawdza się w roli polskiego Jamesa Deana, stylizacja na wczesne lata 90. dodaje Yumie ekranowego kolorytu, przygodowy wątek ma sporo energii, do tego bywa naprawdę śmiesznie. Co ważne Mularuk nie przegina, dystansuje się od pseudo-hollywoodzkiej biedy Młodych wilków, wyczyny jego bohaterów są w gruncie rzeczy kameralne, nie ma tu (na szczęście!) broni maszynowej, eksplozji, pościgów itd. Jest za to delikatnie zarysowane drugie dno, autor kpi z polskich przywar, ukazuje ich korzenie, ale robi to na wesoło, ciepło, jakby „po czesku”.
Dlaczego więc „jak na polskie kino”? Bo z czasem wychodzą na wierzch typowe dla tego kina błędy. Zręcznie ukazano jeszcze ewolucje bohaterów, ich narastającą pychę i chciwość. Ale dalej, kiedy młodocianym „jumaczom” grunt zaczyna palić się pod nogami, Mularuk popada w typowo polskie uproszczenia, staje się nazbyt dramatyczny. Wszystko to jeszcze pół biedy, gorzej, że szwankuje logika narracji. Sensacyjny finał nie trzyma się kupy, pojawiają się niezręczności, twórcy próbują je ukryć manipulując chronologią zdarzeń, nie zawsze im się to udaje itd.
I tak, by zachwycić się Yumą, trzeba oglądać ją przez pryzmat pewnej taryfy ulgowej. Ale nieznacznej. Zwykle owa taryfa przyjmuje absurdalne rozmiary, tu tyczy się jedynie detali. Całość bawi, cieszy, wciąga, ogląda się ją z przyjemnością. Mimo drobnych wad: polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze