Wszystko wskazuje na to, że Teresa ma już życie za sobą. Mąż umarł, pozostawiając ją w mieszkaniu pełnym zegarów. Świat pędzi, ona zostaje w tyle, staruszka, której rytm życia wyznaczają zastrzyki z insuliny. Aż pewnego dnia zjawia się facet ze Szwecji, przynosi pamiętnik, zdawałoby się, obcego mężczyzny z lat pięćdziesiątych. Zostawia z prośbą o lekturę i zapowiada: ta książka jest właśnie o pani, Tereso.
Streszczenie sugeruje thriller osadzony w latach pięćdziesiątych, ewentualnie powieść obyczajową z wątkiem sensacyjnym. Ale Słońce w słonecznikach uderza w nuty wykraczające poza gatunki, sięgając po jeden z najsubtelniejszych dramatów ludzkich. Jerzy kochał Teresę uczuciem szczerym choć sprośnym, poświęcił dla niej co mógł, o czym ona nie miała pojęcia przez całe swoje życie. Jako dziewczyna nie sprowokowała Jerzego w żaden sposób, nie zdołała go nawet zapamiętać – ledwo cień, męska sylwetka niknąca w bramie. Ona dla niego ważniejsza niż wszechświat, on dla niej zupełnie nieistniejący.
Przesadzone to trochę, maźnięte zbyt grubą kreską, niemniej, prawdziwe. Nie wiemy, ile nasze życie znaczy dla innych i nie potrafimy rozpoznać znaczenia własnych gestów. Powiem coś głupiego, ktoś się rozpłacze. Jedno spojrzenie i topnieje serce.
Piszę tu ckliwie i ciut głupkowato, ale właśnie takie uczucia wywołuje ta książka, można nawet wysnuć wniosek, że Dominika Stec przeprowadza obronę ckliwości jako wartości literackiej. Ta kojarzy się z czymś durnym po dziecinnemu, ckliwe są zachody słońca i książki w różowych okładkach, niepoważne historie, gdzie nawet umiera się na serio. Tu inaczej – uczucia są jak nierozrobiona farba rzucona na zagruntowane płótno, przebijają przez wszystkie odcienie nie tracąc nic ze swej ostrości. Człowiek czyta i wierzy: w tę miłość Jerzego, w łajdactwo chłopaka, no i chce wiedzieć jak to się skończy. Finał jest prawdziwie słodko-gorzki, melodramatyczny po filmowemu, nie przynosi jednak ani ulgi, ani rozczarowania.
I tylko żal tej Polski Ludowej, potraktowanej niemal hasłowo, ot ubecy straszą ludzi i piwo takie niedobre, rosną sobie nowe budynki, a ludzie klną, że to na dobrej ziemi, gdzie jeszcze Kościuszko pod gruszą zachrapał. Być może umowność scenerii miała na celu wypchnięcie fabuły, dramatu bohaterów na plan pierwszy, ale efekt jest odwrotny od zamierzonego. Zawieszeni w dekoracjach z dykty bohaterowie momentami tracą na wiarygodności. Reszta gra jak trzeba i nawet język przyjemnie oddala się od anemii większości polskich powieści.
Ani to romans, ani sensacja, żaden też portret czasów minionych czy studium miłości niemożliwej, ale prawdziwa, solidna powieść, których teraz bardzo brakuje. On ją tak, ona jego nie, bo nie wie, on szlachetny, a ona nieświadoma. Niby nic, ale się wzruszyłem. No co, nie wolno?