"007 Quantum of Solace", Marc Forster
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm bawi, wciąga, trzyma w napięciu, nie pozwala oderwać oczu od ekranu. Wyśmienite aktorstwo. Wyskoczyć z samolotu bez spadochronu - to detal, który Bond wykonuje od niechcenia. W przeciwieństwie do Moore'a i Brosnana Craig wraca po takiej akcji w wygniecionej marynarce, z lekko przybrudzoną twarzą. Ale bez zadyszki. Niesamowite sceny akcji przewyższają wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Kolejna, 22. już odsłona przygód Agenta Jej Królewskiej Mości. I jednocześnie pierwszy bezpośredni sequel w historii całego cyklu.
Spotykamy 007 (Daniel Craig) tam, gdzie pozostawiliśmy go na końcu Casino Royale. Zrozpaczony po śmierci jedynej ukochanej (Vesper Lynd) Bond obsesyjnie poszukuje winnych. Kolejne elementy układanki uświadamiają 007, że ma przeciwko sobie potężną, międzynarodową organizację (tak tajemniczą, że nie poznamy nawet jej nazwy). Tropy wiodą na Haiti. Tam, za pośrednictwem pięknej Camille (Olga Kurylenko) Bond poznaje Dominica Greene'a (Mathieu Almaric) bezwzględnego biznesmena i ekologa szarlatana. Greene zawiera układ z obalonym dyktatorem Boliwii — przywróci go do władzy, w zamian przejmując kontrolę nad bezcennymi źródłami słodkiej, zdatnej do picia wody.
Jak widać po powyższym streszczeniu, najsłabszą stroną nowego Bonda jest scenariusz. Trudno orzec, czy zabrakło wsparcia będących dotąd bazą książek Iana Fleminga (Casino Royale wykorzystało ostatnią nie zekranizowaną dotąd powieść "ojca Jamesa Bonda"), czy może mamy do czynienia z symptomem "środkowej części cyklu" (wraz z pojawieniem się Daniela Craiga producenci uruchomili koncepcję trylogii zemsty — rozpisanej na trzy filmy opowieści o narodzinach agenta 007). Tak czy siak historia jest nieprzejrzysta, straszą w niej liczne niekonsekwencje, raz po raz trudno połapać się, o co w tym wszystkim chodzi. Nad nowym Bondem wisi widmo współczesnego kina akcji, a więc nurtu, w którym scenariusz jest czysto pretekstowy, służy jedynie temu, żeby przeprowadzić widza pomiędzy kolejnymi efektownymi sekwencjami pościgów, strzelanin, itd. Ale bądźmy szczerzy — mowa o nowym Bondzie. Tym, czego oczekują fani, są właśnie niesamowite sceny akcji. A te przewyższają wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Nowy 007 jest wyraźnym zwrotem w stronę tradycji. Po innowacyjnym, wprowadzającym koncepcję "Bonda z krwi i kości" Casino Royale producenci postanowili nie zaskakiwać nas więcej. Wykonali — trzeba przyznać, że udaną — syntezę. Mamy tu nieukształtowanego jeszcze nowicjusza z Casino Royale, ale tym razem obserwujemy jego przemianę w Bonda, jakiego znamy i kochamy. Bez wątpienia wzbudzi to protesty wychwalających Casino Royale krytyków, ale — również bez wątpienia — będzie dokładnie tym, czego oczekują fani.
Bo Quantum of Solace to w gruncie rzeczy Bond opowiedziany "po Bożemu". Niby bardziej mroczny, niby bliższy rzeczywistości, ale w gruncie rzeczy powracający do wypracowanej za czasów Rogera Moore'a koncepcji agenta-supermana, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Kule się go nie imają, a wyczyny, którym nie podołaliby nadprzyrodzeni bohaterowie z komiksów Marvela to dla niego pestka. Wyskoczyć z samolotu bez spadochronu — to detal, który Bond wykonuje od niechcenia gdzieś między drugim daniem a deserem. A cała innowacyjność sprowadza się do tego, że (w przeciwieństwie do Moore'a i Brosnana) Craig wraca po takiej akcji w wygniecionej marynarce, z lekko przybrudzoną twarzą. Ale bez zadyszki. I z żartobliwą puentą w zanadrzu. Bo wraz z koncepcją Bonda-supermana powraca charakterystyczne dla całej serii nasycone ironią poczucie humoru, wraca klimat z założenia umownej bajki, wraca słynne, firmowe opowiadanie "z przymrużeniem oka".
Nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie wyśmienite aktorstwo. Kapitalnie sprawdzają się odtwórcy głównych ról. Najbardziej zaskoczył mnie Daniel Craig. W Casino Royale sprawiał wrażenie rozhisteryzowanego osiłka. Pozbawiony nieuchwytnego uroku i charakterystycznej dla 007 inteligencji rozczarowywał. Tym razem jest już Bondem, co się zowie — elegancki, ironiczny, beznamiętny. Wystylizowany (chwilami przesadnie) na Seana Connery'ego, wszechmogący niczym Roger Moore, zrywa z koncepcją metroseksualnego Bonda a la Brosnan. Zwraca fanom 007, jakiego kochali najbardziej — szorstkiego, kanciastego dżentelmena, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. Ale radzą sobie także pozostali bohaterowie pierwszego planu — lepsza niż kiedykolwiek wcześniej w roli M Judi Dench, kapitalny Mathieu Amalric — być może pierwszy bondowski superłotr nakreślony bez komiksowej przesady. A także piękna Olga Kurylenko — daleka od funkcji typowej dla Bondów "ozdóbki" jest równoprawną wspólniczką 007 we wspólnym dziele zemsty.
Można oczywiście na nowego Bonda narzekać. Celować będą w tym krytycy. Bo i scenariusz dziurawy jak sito, bo odejście od sugerowanych w Casino Royale zmian, bo w gruncie rzeczy (po raz 22) dokładnie to samo. Ale Bond od kilku dekad zajmuje się głównie dostarczaniem rozrywki. I w tym kontekście — czy to się komuś podoba, czy nie - Quantum of Solace jest filmem udanym. Bawi, wciąga, trzyma w napięciu, nie pozwala oderwać oczu od kinowego ekranu. A o to przecież tak naprawdę chodzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze