„Hotel Transylvania”, Genndy Tartakovsky
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPełnometrażowy debiut twórcy Laboratorium Dextera, duży sukces komercyjny studia Sony Animation. Wizualnie Hotel olśniewa. Jest kolorowy, wściekle dynamiczny, pełen detali. Gorzej wypada scenariusz: zbyt wiele tu postaci, główne wątki niezbyt do siebie pasują, najfajniejsze patenty giną w nieustannym kalejdoskopie wrażeń. Film bawi i cieszy, ale na tle konkurencji wypada co najwyżej średnio.
Pełnometrażowy debiut twórcy Laboratorium Dextera, duży sukces komercyjny studia Sony Animation. Ale też przewrotny dowód na to, jak daleko zaszli odpowiedzialni za tzw. złotą erę animacji Amerykanie. Kilka lat temu Hotel Transylwania wzbudziłby serię zachwytów. Dziś owszem, bawi i cieszy, ale na tle konkurencji wypada co najwyżej średnio.
Pod koniec XIX w skrzywdzony przez ludzi hrabia Dracula tworzy schronisko dla wszelkiej maści potworów. Sto lat później tytułowy Hotel Transylwania to już ekskluzywny, pięciogwiazdkowy kurort: ulubione miejsce wakacyjnych wypadów Frankensteina, Quasimodo, wilkołaków, wampirów, mumii itd. Gospodarz gwarantuje nie tylko uszyte na miarę klienteli luksusy, ale też bezpieczeństwo.
Transylwania przygotowuje się właśnie do ważnej uroczystości: potworna ferajna zjeżdża się, by świętować osiągnięcie pełnoletniości (u wampirów 118 urodziny) córki hrabiego, Mavis. I tu zaczynają się kłopoty: nadopiekuńczy tata drży o swoją jedynaczkę, za wszelką cenę próbuje uchronić ją przed kontaktem z ludźmi. Zbuntowana nastolatka chce zwiedzać świat. Na domiar złego do hotelu trafia zbłąkany turysta, sympatyczny backpacker Jonathan.
Tartakovsky sprytnie odwraca perspektywę: krwiożerczymi monstrami, zawsze gotowymi by zgładzić tzw. innego, jesteśmy tutaj my, ludzie. W dodatku pomysł na Transylwanię to samograj: cała ikonografia kina grozy podlega swoistej grze konwencją. Reżyser wygłupia się, cytuje klasykę, nadaje swoim bohaterom groteskowy charakter (udręczony opieką nad gromadką dzieci wilkołak, rozsypujący się Frankenstein itd.) Jednocześnie pozostaje wrażenie, że Tartakovsky mógł z tego zestawienia wycisnąć o wiele więcej. Jest śmiesznie, ale też odrobinę topornie. Dominują żarty slapstickowe (ktoś się wywrócił, komuś coś odpadło), pojawia się (charakterystyczny dla dubbingującego w oryginale Draculę Sandlera) tzw. humor fizjologiczny (gazy, wydzieliny itd.). Nie ma za to (typowych choćby dla Pixara) przewrotności. A szkoda. Zestawienie obu światów dawało takie możliwości. Transylwania ma mocne, kpiące z ludzkiej nietolerancji otwarcie. Później twórcy wyraźnie schodzą z tonu, stawiają na konserwatywny, familijny przekaz. Hotel tłumaczy rodzicom niepokoje dojrzewających pociech, dzieciakom objaśnia obawy opiekunów, promuje wzajemne zaufanie itd.
Ograniczony wcześniej ascetyczną kreską Laboratorium Dextera Tartakovsky zatraca się tu w możliwościach współczesnej animacji. I rzeczywiście: wizualnie jego Hotel olśniewa. Jest kolorowy, wściekle dynamiczny, pełen detali. Gorzej wypada scenariusz: zbyt wiele tu postaci, główne wątki niezbyt do siebie pasują, najfajniejsze patenty giną w nieustannym (i nieco chaotycznym) kalejdoskopie wrażeń.
Co nie znaczy, że jest źle. Transylwania zapewnia lekką, niezobowiązującą rozrywkę. Z pewnością spodoba się młodszym, starszych też raczej nie znudzi. Ale przywołana na wstępie złota era podniosła poprzeczkę. Dość wspomnieć (oparte na podobnym założeniu) Potwory i spółkę: dziś od kreskówek wymaga się swoistej brawury, przekraczania granic, nawiązywania dialogu z dorosłym widzem. A Transylwania owszem, trzyma poziom. Ale (niestety) niczym nie zaskakuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze