"Wojna końca świata", Mario Vargas Llosa
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuLlosę wymienia się w kontekście Nobla – niemal każde zdanie jest perfekcyjne, wielkie, wspaniałe, zarazem na perfekcyjną wielkość obliczone, to literacka jazda po najwyższe laury. Książka stanowi kapitalną analizę fenomenu fanatycznej religijności, mechanizmu „rodzenia się świętych”, a także tego, że szajba odgrywa wiodącą rolę w pchaniu świata naprzód. Scena erotyczna w końcowej partii należy do najlepszych, jakie istnieją w literaturze.

Jeśli wierzyć tłumaczowi, za podstawę Wojny końca świata posłużyły autentyczne wydarzenia sprzed stulecia z kawałkiem. Brazylia wówczas została republiką, oczywiście w stylu południowoamerykańskim, dość odległym od tego, co dzisiaj rozumiemy pod pojęciem demokracji. Rozdzielono Kościół od państwa, monarchię obalono, wprowadzono śluby cywilne, choć los biedoty niespecjalnie się zmienił. Po tej nieszczęsnej, gorącej ziemi włóczyła się cała masa ludzi w ten czy inny sposób nawiedzonych, religijnych maniaków, jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Wokół właśnie takiej figury Mario Vargas Llosa osnuł kilkadziesiąt wątków, składających się na książkę.
Pod koniec naszego wieku, na brazylijskiej prowincji pojawia się starzec w fioletowej szacie, głoszący chwałę Dobrego Jezusa. Opowiada o nadchodzącym końcu świata, głosi, że postęp, wprowadzanie swobód obyczajowych i osłabianie pozycji Kościoła to zwyczajna zbrodnia, do tego sprokurowana przez samego diabła (fakt, że Kościół odeń się odciął, nie bardzo mu przeszkadza), a wszystkich republikanów trzeba przegnać na cztery wiatry. Lgną ku niemu ludzie najróżniejszego autoramentu, przeważnie biedota, czasem zwykli bandyci, choć zdarzają się i księża, a nawet zawodowy rewolucjonista, który najwyraźniej sądzi, że pożar naszego świata może zacząć się w Brazylii. A co.

Gdyby ów Nauczyciel – tak wyznawcy nazywają swojego proroka – był zwyczajnym, szurniętym kaznodzieją, nie byłoby ani kłopotu, ani tej powieści. Jezus powiedział jednak: „przyniosłem miecz, a nie pokój” i Nauczyciel przejął się tą wersją chrześcijaństwa, a że czasy pędzą, zamiast broni białej mamy kule dum-dum, nowość wówczas kompletną. Mając nawróconych bandytów za przywódców, wyznawcy radzą sobie zdumiewając dobrze, mimo że w operacjach wojskowych na wielką skalę nie mają żadnego doświadczenia. I choć finał walk wydaje się jasny od samego początku, wojenna panorama nakręcona filmowym piórem Llosy robi niesamowite wrażenie.
Otrzymujemy rzeczy piękne. Jest galeria przedziwnych postaci: zdeformowany człowiek o wybitnej inteligencji, zdeprawowany ksiądz, który odzyskuje wiarę, banda cyrkowców, co również doznała nawrócenia, wariujący z pożądania baron, karły, dziwki, bandyci, składający się na święty korowód, w tym wszystkim mamy jeszcze zagubionego dziennikarza, który rozpaczliwie próbuje ogarnąć to wszystko. Narracyjnie Llossa uzyskuje pełną polifonię, tak że Kundera byłby dumny, nieustannie zmienia punkty widzenia, plany i kąty kamery, żeby trzymać się filmowego porównania. Czasami, jako pisarz ociera się o autentyczną wielkość, ale parę razy jest wielki naprawdę: kiedy opisuje wojenny zamęt z perspektywy osoby niemal ślepej (tak jakoś głupio to brzmi – niedowidzącej) – czujemy śmierć, możemy jej dotknąć albo ją poczuć, dostrzec jej jednak nie sposób. A skoro śmierć, to i seks. Scena erotyczna w końcowej partii książki należy do najlepszych, jakie istnieją w literaturze i basta. Całość wymaga kilkukrotnego przeczytania – czyli nie mamy do czynienia z produktem na nasze czasy – stanowi kapitalną analizę fenomenu fanatycznej religijności, mechanizmu „rodzenia się świętych”, a także tego, że szajba odgrywa wiodącą rolę w pchaniu tego świata naprzód.
I tylko jeden kłopot jest z tą monumentalną powieścią. Już wydawca informuje, że Llosę wymienia się w kontekście Nobla i rzeczywiście – każda strona, niemal każde zdanie Wojny końca świata wychodzi spod pióra przyszłego noblisty, jest perfekcyjne, wielkie, wspaniałe, zarazem na perfekcyjną wielkość obliczone, to literacka jazda po najwyższe laury, będąca zapewne po części elementem kalkulacji. Innymi słowy, sam sposób literackiej wypowiedzi sprawia nieznośne wrażenie, że Llosa, przynajmniej podczas pisania myślał o sobie jak o największym autorze na kuli ziemskiej, którym jednak nie jest. Trzeba jednak przyznać, że Wojna końca świata jest powieścią wybitną.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze